Horyzonty współpracy 2016/2017

Nowy rok szkolny…nowe wyzwania,  doświadczenia, znajomości i oczywiście nowy samorząd uczniowski. Już piętnastego października rusza wyścig sztabów wyborczych i kandydatów, a na mecie czeka fotel nowego prezydenta szkoły. Z tej okazji FAMA postanowiła przeprowadzić wywiad z obecnym prezydentem Sobieskiego, który już niedługo odda szablę komuś innemu.

Czytaj dalej

Sobieski w kuchni – brownie dobre na wszystko

Dzień dobry wszystkim po dłuższej przerwie:) Wraz z nowym rokiem szkolnym, który powoli się rozkręca, powraca do FAMY Sobieski w kuchni.
Październik to jeden z najgorszych miesięcy w roku. Daleko do Świąt, jeszcze dalej do ferii – zostaje nam tylko nauka. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze dołująca pogoda, która pogrążą nas jeszcze bardziej. Typowa polska jesień. Wychodząc temu naprzeciw, proponuję zaszyć się na kilka minut w kuchni i wyczarować pachnące, aromatyczne i baaaardzo czekoladowe ciasto, które poprawi nam humor nawet na kilka dni.
To co, widzimy się w kuchni?

Bezglutenowe brownie bez cukru

Składniki:
– 1 szklanka masła orzechowego
– 2 łyżki miodu/syropu klonowegoimg_20160922_194745
– skórka otarta z 1 pomarańczy
– 2 łyżki kakao
– 4 dojrzałe, małe banany 
– 2 łyżki oleju kokosowego (można zastąpić masłem)
– 1 łyżka kawy rozpuszczalnej (bezglutenowej)
– 100g posiekanej, gorzkiej czekolady
– 2 jajka
– 3 łyżki mieszanki mąk bezglutenowych (u mnie: ryżowa, gryczana i ziemniaczana)
– 1/2 łyżeczki sody
– 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia (bezglutenowego)
– 1/2 szklanki pokrojonych orzechów (sprawdzą się wszystkie – od pecan do najprostszych, ziemnych)
Przygotowanie:
Nagrzać piekarnik do 190st C (termoobieg).
Banany rozgnieść na gładką masę. Dodać masło orzechowe, miód, skórkę z pomarańczy, olej kokosowy i jajka – dokładnie wymieszać. Stopniowo wsypywać przesiane suche składniki i połączyć do uzyskania gładkiej konsystencji. Na końcu dodać posiekaną czekoladę i orzechy. Przelać do foremki 20x20cm (wyłożonej papierem do pieczenia) i wstawić do nagrzanego piekarnika. Piec 15-20 minut – im będziecie piec krócej, tym środek ciasta będzie płynniejszy, jeśli wydłużycie czas pieczenia, otrzymacie coś w stylu murzynka. Najlepiej smakuje gorące z piekarnika lub po kilku godzinach spędzonych w lodówce.

Smacznego!

Jeśli macie jakieś wątpliwości, prośby odnośnie kolejnych przepisów czy pytania – piszcie śmiało! Znajdziecie mnie na facebook’u (Julia Bober) lub mailowo: julkabober@gmail.com

 

„I śmiech niekiedy może być nauką […]’’. Kilka słów na dobry początek od Wiceprezydent Szkoły – Martyny Kołtun

„I śmiech niekiedy może być nauką […]’’

– Ignacy Krasicki

                Minęło błogie lato jak jeden długi dzień… żółkną liście i dżdżysta nadchodzi pora. Witamy budzący się jesienny dzień. Pierwszy dzwonek w roku szkolnym 2016/17 już za nami. Zaczęła się nauka. Serdecznie witamy wszystkich, a w szczególności tych, którzy niedawno zasiedli w ławach Sobieskiego po raz pierwszy. Musimy wiedzieć jedno: wszyscy jesteśmy tu potrzebni! Niech słowa te towarzyszą nam w obecnym roku szkolnym.DSC_1461.JPG

Naszą szkołę oprócz wspaniałych korytarzy i wielkich schodów tworzą przede wszystkim ludzie. Tworzycie ją Wy. Tak, Ty również, Drogi Czytelniku. Tworzymy społeczność jedyną w swoim rodzaju. Bądźmy dumni z faktu, że jesteśmy Sobieszczakami! Zapewne niektórzy z Was czują się zagubieni, osaczeni lub może nawet przerażeni  gwarem oraz sposobem funkcjonowania naszej szkoły. Nie dajcie się jednak zwieść pozorom! Z biegiem czasu zrozumiecie, że dostaliście naprawdę dużo szczęścia od swojego losu ,trafiając do II LO.  Szkoła jest dla każdego, kto do niej uczęszcza, jak drugi dom. To tutaj zawieramy przyjaźnie na całe lata, doświadczamy naszych pierwszych miłości, rozczarowań, to tu przeżywamy lata naszej młodości, które kiedyś będziemy wspominać z uśmiechem na twarzy! Apeluję do Was, Drodzy Czytelnicy! Zdobywajcie wiedzę i doświadczenia z uśmiechem! Uśmiech by­wa ak­tem męstwa. Być ra­dos­nym i dob­rym, kiedy świat jest smut­ny i zły, to do­piero odwaga.

Jak więc nie dać się zwariować w Sobieskim? Od razu żartobliwie nasuwa mi się na myśl cytat z dzieła włoskiego filozofa, Niccolo Machiavellego, (autora słynnego powiedzenia „Cel uświęca środki’’):„… trzeba być lisem i lwem”.  Można i tak, lecz po co? Jako uczennica z trzyletnim stażem w tej materii postaram się udzielić Wam parę rad.

Na początku wyznacz  sobie cele, następnie opracuj plan, w jaki sposób chciałbyś je realizować w naszej szkole. Niech nie przeraża Cię podejmowanie decyzji ‘’na całe życie”. Nic bardziej mylnego! To tylko brzmi tak strasznie. Wybór rozszerzeń i przedmiotów, które chciałbyś zdawać na maturze, niekoniecznie decyduje o Twojej karierze zawodowej i przyszłości. Wybierz zajęcia, które Cię interesują najbardziej, a nauka z nimi związana sprawia Ci przyjemność.

Nie zniechęcaj się po paru lekcjach, nie osądzaj nauczycieli oraz ich metod. Daj się zaskoczyć. Grunt to pozytywne nastawienie. Już po paru miesiącach zrozumiesz, jak ważne są dobre stosunki z każdym w tej szkole. Dla każdego pracownika II LO to uczniowie są najważniejsi, nie warto się uprzedzać.

Wszyscy ludzie, nie tylko w szkole, lecz i w życiu, cenią sobie prawdę i uczciwość. Pamiętaj, że nauczyciel nie przybył z obcej planety. Choć czasem trudno w to uwierzyć, każdy z nich chce dla Ciebie jak najlepiej. Pragnie Cię wychowywać, tak jakby wychowywał własne dziecko, nauczyć sumienności, rzetelności i pracowitości. Wpoić wiedzę i zasady, które zaowocują na Twojej dalszej drodze. Czasami tylko niektórzy okazują to na swój specyficzny sposób. W każdym  razie pamiętaj, aby postępować zgodnie z własnym sumieniem, być szczerym i otwartym. Dobra wiedza uwalnia, leczy i buduje, powodując wzrost i rozwój.

Jeżeli ktoś obstaje uparcie przy swoim i uważa, że jest całkowicie niezależny i nie podlega żadnym wpływom, to wtedy jego rozwój jest niemożliwy. Bądź kompromisowy! Czasem trzeba zacisnąć zęby i przyznać, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nie wdawaj się w dyskusje z nauczycielami. Nie jest to mile widziane.

Nie uciekaj od wymagającego i surowego nauczyciela.  Nie zniechęcaj się. Spokój wewnętrzny trzeba sobie po prostu wypracować przez trud pracy wkładany w naukę. Pamiętajcie, że każdy nauczyciel dostrzeże Wasze starania, które również mają ogromne znaczenie. Czasem warto zasugerować się sentencją Grahama Cooke’a :” Twoja osoba rośnie w siłę w zmaganiach” i wytrwale dążyć do celu.

Znajdź w sobie wewnętrzną, osobistą motywację  do radosnego i spełnionego życia w naszej szkole. Jest ona szkołą niezwykłą. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Ogrom przeróżnych konkursów, olimpiad, zawodów sportowych, wyjazdów edukacyjnych i rekreacyjnych, DSC_1473.JPGprelekcji, spotkań z ważnymi osobistościami. Nikt nie jest w stanie wymienić tego na raz. Czy jesteś umysłem ścisłym czy humanistą,  sportowcem, malarzem, aktorem, czy piosenkarzem, a może jeszcze nie odkryłeś swojego talentu, nieważne! Każdy jest w czymś dobry. Wiedz jedno, znalazłeś się w odpowiednim dla Ciebie miejscu.

Nie mogę w tym miejscu nie wspomnieć o FMFT, czyli Festiwalu Małych Form Teatralnych – chyba najbardziej wyczekiwanym wydarzeniu kulturalnym w naszej szkole, które ma za sobą już 47 edycji! Festiwal jest miejscem realizacji wizji artystycznych uczniów naszej szkoły. Składa się z pięciu kategorii: poezji śpiewanej, recytacji, teatru, filmu i tańca. Laureaci wszystkich kategorii prezentują się również na uroczystej Gali Festiwalowej w Teatrze Groteska. W ubiegłym roku szkolnym miałam przyjemność być młodzieżową organizatorką 47 edycji i powiem krótko: niesamowita przygoda, wspaniali ludzie i doświadczenie. Serdecznie zachęcam do udziału w  kolejnych odsłonach.

Człowiek, który się uczy – młodnieje, a który przestaje się uczyć – zaczyna się starzeć! Pamiętaj, aby jak najlepiej wykorzystać czas w naszej szkole. Za kilka lat będziesz mógł tylko nucić: „Ale to już było…” Teraz jest czas Twojej edukacji, niech Ci się chce! Rozwijaj swoje zainteresowania i dawaj z siebie wszystko.

DSC_1468.JPG

Bądź dla innych otwarty i uprzejmy. Współtwórz ze swoimi rówieśnikami  zgrane klasy. Zaufaj mi, że im bardziej zżyjesz się teraz z ludźmi, tym lepiej będziesz wspominać czas spędzony w naszym liceum. Klasa niech nie ogranicza się do spotkań wyłącznie w szkolnych murach. Spotykajcie się, spędzajcie razem wolny czas. Pomagajcie sobie w nauce. Kibicujcie, wspierajcie się nawzajem, imprezujcie razem, jesteście sobie nawzajem potrzebni do szczęścia.

To by było na tyle z morałów. Przyszedł czas na parę krótkich, mniej refleksyjnych rad.

  1. Środek korytarzy powinien być zawsze wolny dla spieszących się nauczycieli, nas zaś obowiązuje ruch prawostronny. Na litość Boską, nie zatrzymuj się na środku przejścia, miły przyjacielu, gdy spotkasz znajomą Ci osobę i masz ochotę zamienić z nią parę słów!
  2. Jeżeli chciałbyś się zwolnić, a na portierni urzęduje akurat Pani Jola, przygotuj sobie dzienniczek z podpisanym zwolnieniem. Bez niego może być ciężko opuścić Ci teren szkoły.
  3. Pamiętaj, że nauczyciele też korzystają z toalet. Zawsze wyrażaj się w sposób kulturalny, aby uniknąć sytuacji rozczarowania Twoją osobą, gdy nagle z kabiny dla pracowników szkoły wyjdzie Twój nauczyciel, który przez przypadek musiał słuchać czegoś, czego usłyszeć nie powinien.
  4. Savoir-vivre niech będzie Waszym znakiem rozpoznawczym.
  5. Codziennie zaglądaj na tablicę z zastępstwami. To wspaniałe uczucie zobaczyć przy oznaczeniu Twojej grupy  ”klasa zwolniona”.
  6. Jeśli masz jakieś pytania lub jeżeli chcesz śledzić na bieżąco, co dzieje się w naszej szkole, odwiedzaj stronę internetową oraz Sobieską Platformę Informacyjną. Lecz miej na uwadze to, że nauczyciele też mogą używać portali społecznościowych. To jest właśnie argument dla wszechobecnego savoir-vivre’u.
  7. Codziennie sprawdzaj e-dziennik Librus. Czasami możesz nie znaleźć wytłumaczenia, dlaczego nie przeczytałeś jakiejś ważnej wiadomości od nauczyciela. Musim14527381_1136177659805886_1796500091_n-pngy jeszcze trochę poczekać, aż aplikacja na telefony zostanie wzbogacona o opcję „wiadomości”
  8. Funkcję Rzecznika Praw Ucznia pełni: Alicja Dworak z kl. 3 f ;        Ty też masz swoje prawa.
  9. Zapoznaj się dokładnie ze Statutem II LO dostępnym na stronie internetowej. Zawarte są w nim wszystkie ważne kwestie dotyczące: sprawdzianów, kartkówek, nieprzygotowań, szczęśliwego numerka, progów procentowych ocen, zwolnień, usprawiedliwień, spóźnień, okresu ochronnego itd. Na pewno znajdziesz tam odpowiedzi na wszystkie Twoje pytania.
  10. Na koniec warto wspomnieć o wyglądzie. Szkoła dopuszcza jedynie cztery podstawowe odcienie włosów: blond, brązowy, czarny i rudy. Wszelkie inne są zabronione. Farbowanie włosów jest dopuszczone tylko w tych odcieniach. Makijaż oraz manicure są dozwolone. Jeśli mówimy o stroju… pamiętajmy, że szkoła jest miejscem pracy i nauki. Zostawmy stroje dyskotekowe i plażowe na inne okazje. Dresy natomiast na lekcję WF-u.

martyna-koltun

Drogi Czytelniku,

Życzę Ci powodzenia, które na pewno Ci się przyda!

Wiceprezydent Szkoły

Martyna Kołtun,

Klasa 3g

 

Zdjęcia: Natalia Bajor

Sobieski w kuchni – Tiramisu czyli prosto, szybko i na temat

„Tłuszcze to wróg numer jeden każdego, kto chce osiągnąć idealną sylwetkę i cieszyć się zdrowiem”. Kto wymyśli ten zabobon, nie mam pojęcia. Wiem jednak tyle, że tłuszcze są niezbędne do prawidłowego funkcjonowania naszego organizmu. Dlaczego?
„Tłusty ADEK” – niektóre witaminy takie jak A, D, E, K, są rozpuszczalne tylko i wyłącznie w tłuszczach. Dlatego osoby, które rygorystycznie obcinają kalorie w swojej diecie, są często ospałe, wypadają im włosy, a kolor skóry pozostawia wiele do życzenia. Brakuje im po prostu witamin.
Tłuszcze dostarczają nam energii. Słyszeliście już o śniadaniach białkowo – tłuszczowych? Najnowsze badania pokazują, że to dzięki dużej zawartości tych składników w pierwszym posiłku doby, nasz metabolizm znacznie przyspiesza, a energii starczy nam na dobre kilka godzin. Przykładem takiego śniadania są tosty z jajkiem i żółtym serem- czy to nie brzmi zachęcająco?;)
Wiedzieliście, że to tłuszcze są nośnikiem smaku?  Powie wam to każdy szef kuchni. Kilka kropel oliwy z oliwek w warzywnym wywarze spowoduje, że będzie on równie aromatyczny, jak ten mięsny. Odrobina masła w sosie nada mu strukturę i delikatny, dymowy posmak. Łyżka oleju kokosowego w codziennym musli odżywi naszą skórę, ale przede wszystkim nada mu aromat świeżego kokosa.

To co, możemy się umówić, że dajemy tłuszczom drugą szansę?

Co robi Sobieszczak w wakacje? Mam nadzieję, że oprócz odpoczynku znajdzie chwilę czasu, aby pogotować!
Poniższy przepis będzie idealny na wypad do parku czy grilla do znajomych. Szybko, smaczne i na temat, czyli tak jak być powinno.
Tiramisu – jeden z najpopularniejszych deserów na całym świecie i jednocześnie bomba kaloryczna. Pulchny biszkopt, krem z serka mascarpone z dodatkiem dużej ilości żółtek i cukru oraz mocna kawa – to elementy składające się na ten deser w oryginalnej wersji. Czy da się zrobić coś, aby tiramisu było tak samo pyszne jak i zdrowe? Pewnie, że tak! A zresztą, oceńcie sami.
To tiramisu jesteście w stanie przygotować w ciągu 15 minut, bez wykorzystywania piekarnika, co jest dużym plusem podczas panujących upałów. Potrzebna wam będzie jednak nieprzywierająca patelnia.
Tiramisu w słoiczkach
Biszkopciki: DSC_9038.JPG
•4 jajka
•5 łyżek mąki ryżowej
•łyżka syropu z agawy 
•szklanka zimnej i mocnej kawy
Białka oddzielić od żółtek i ubić do uzyskania sztywnej piany, powoli, jedno po drugim dodawać żółtka i ciągle miksować. Na koniec wmieszać mąkę i syrop z agawy. Od razu smażyć na rozgrzanej patelni (jeśli jest dobrej jakości, uda się to bez natłuszczania, jeśli jednak wiecie, że lubi przypalić, usmażcie je na łyżeczce masła bądź oleju kokosowego), do uzyskania delikatnie brązowego koloru (około 2 minuty z każdej strony). Powinniście otrzymać około 16 sztuk małych biszkopcików. 
Do nasączenia biszkoptów użyjcie mocnej kawy. Biszkopty zanurzajcie po kolei w szklance na około 10 sekund.
Krem:
•200g serka ricotta
•2 łyżki syropu z agawy
•100g serka mascarpone
•100g dobrej jakości jogurtu naturalnego
•2 łyżeczki kawy rozpuszczalnej
•sezonowe owoce: maliny, truskawki, jagody, borówki, brzoskwinie 
Wszystkie składniki kremu (oprócz owoców) dokładnie wymieszać. W razie potrzeby można dosłodzić. Krem powinien oblekać łyżkę, ale wciąż delikatnie z niej spływać – w tym tkwi sekret tiramisu, jego nieidealne elementy tworzą coś, od czego trudno się oderwać:)
Składanie:DSC_9025
Przygotować cztery, średniej wielkości słoiczki. Na dno każdego z nich położyć odrobinę kremu. Przykryć biszkoptem, znów nałożyć krem i posypać ulubionymi owocami, położyć biszkopt. Postępować tak do wykończenia wszystkich składników. 
Smacznego!
I przede wszystkim, udanych wakacji!
Jeśli macie jakieś wątpliwości, prośby odnośnie kolejnych przepisów czy pytania – piszcie śmiało! Znajdziecie mnie na facebook’u (Julia Bober) lub mailowo: julkabober@gmail.com

Kiedy nadchodzi czas pożegnań i początek nowego… Pożegnanie Ani Rzemińskiej z gazetką oraz specjalne podziękowania dla Pani Marty Kobylińskiej – wiecznego serca Famy

Napisałam o tym, jak widzę „Sobieskiego” i zostałam redaktorką naczelną FAMY. Tekst, który otworzył przede mną drzwi do wielkiej przygody był bardziej formą oswajania się z nowym środowiskiem niż realizacją dziennikarskich ambicji. Co ciekawe, nie wszedł do pierwszego numeru. Ukazał się dopiero po roku, ze zmianami nadającymi mu charakter bardziej retrospekcyjny. W tym miejscu chciałabym podziękować tym, którzy go przeczytali jako pierwsi i dzięki którym otrzymałam niezwykłą szansę współtworzenia gazetki szkolnej II LO.

Kilkanaście miesięcy za sterami reaktywowanej FAMY to przede wszystkim był ciągły ruch, wiele rozmów i spotkań z niezwykłymi ludźmi, twórcze poszukiwania i doskonalenie warsztatu. Dziękuję serdecznie wszystkim, których dzięki FAMIE mogłam poznać. Sprostanie minimum dziennikarskich wymagań sformułowanemu przez pisarza i wybitnego dziennikarz Melchiora Wańkowicza – wiedzieć coś o wszystkim i wszystko o „czymś”  –  nie zawsze bywało łatwe. Przekonałam się, jak ogromną wartość ma współpraca i wsparcie ze strony redakcyjnych kolegów. Moi Drodzy, bardzo dziękuję za Waszą pomysłowość, wytrwałą pracę i rzetelność. Serdeczne podziękowania kieruję do Pani Prof. Marty Kobylińskiej za minuty i godziny inspirujących rozmów, fachowe komentarze i pomocną dłoń, na którą zawsze mogłam liczyć. Dzięki Pani niemożliwe stawało się możliwym! Ogromny dług wdzięczności mam wobec Pani Prof. Ewy Wach za wyrozumiałość i subtelną korektę tekstów, szczególnie tych przesyłanych na tzw. „ostatnią chwilę”. Pani Prof. Elżbiecie Kramarz dziękuję za sympatię i cierpliwość w sytuacjach, gdy biblioteczne zaplecze stawało się przystanią dla FAMY.

Jest jeszcze KTOŚ, komu FAMA zawdzięcza to, że jest. Wam, czytelnikom, wiernym lub przypadkowym, którym lektura wydruków w szarej tonacji pozwoliła się uśmiechnąć, zamyślić, dowiedzieć – dziękuję szczególnie.

Podziękowania te niech nie będą pożegnaniem; mam nadzieję pisać do FAMY i służyć wszelkim możliwym wsparciem Redakcji w zmienionym, poszerzonym składzie. Swojej następczyni i nowym współpracownikom życzę świeżych pomysłów i zapału, które pozwolą poszerzać grono czytelników i podnosić poziom merytoryczny gazetki.

Czerpiąc z mądrości „cesarza reportażu” Ryszarda Kapuścińskiego, życzę nam wszystkim ponadto umiejętności rozumienia innych, ich intencji, ich wiary, ich zainteresowań, ich trudności, ich tragedii.

Anna Rzemińska

  Aniu, dziękujemy Ci za twórcze i pełne pasji kierowanie FAMĄ, za inspirujące teksty, napisane nienaganną polszczyzną i za postawienie redakcyjnej poprzeczki bardzo wysoko! Motywuje nas to  do ciągłych, mniej lub bardziej udanych,  prób i poszukiwań, których efekty można śledzić na naszej stronie. Będziemy Cię trzymać za słowo i liczymy na obiecane wsparcieJ Życzymy Ci, żeby opuszczenie murów Sobieskiego stało się początkiem kolejnego twórczego etapu w Twoim życiu, w którym będziesz rozwijać swój talent i realizować swoje ambicje.

            Ania wspomniała w swoim pożegnaniu o osobie, która była przez wiele lat spiritus movens i dobrym duchem FAMY  –  o pani profesor Marcie Kobylińskiej-Kędzior. Pani Profesor, która sprawowała opiekę merytoryczną nad gazetką i była autorką wielu pięknych zdjęć,  w tym roku szkolnym kończy pracę w Sobieskim. Pozwolimy sobie  jednak zacytować fragment tekstu Ani: „podziękowania niech nie będą pożegnaniem”! Mamy nadzieję, że Pani Profesor pozostanie czytelnikiem naszej internetowej FAMYpol_pl_Bukiet-kolorowy-swiat-2230_1, ale przede wszystkim nieśmiało liczymy na dalszy inspirujący kontakt, na pochwały i na krytykę, być może na pomoc…

Dziękujemy za wszystko, co Pani zrobiła dla FAMY!

  Redakcja

 

 

 

Sobieski w kuchni – Owocowy sernik na zimno

Owocowy sernik na zimno – szybciej się nie da

Upały, zbliżające się wakacje i myśli z serii „dzisiaj już nie opłaca się iść do szkoły” – to znak, że zawitał do nas czerwiec. Miesiąc istnej batalii o oceny, ścisku na ulicach Krakowa i wiecznych korków. Z tyłu głowy każdy z nas ma już dwudziesty czwarty dzień czerwca, kiedy to na dwa miesiące pożegnamy się z jakże bezstresowymi progami Sobieskiego. Jak jednak przetrwać te trzy ciężkie tygodnie? Jest tylko jedna prawidłowa odpowiedź – jedząc sernik, który można przygotować w 5 minut!IMG_0686(1)

Mowa oczywiście o serniku na zimno, do którego przygotowania potrzebujemy substancji żelującej. Czytając poprzednie zdanie, każdy pomyślał – żelatyna. Moja odpowiedź? Nigdy w życiu. Pominę proces jej pozyskania i przejdę od razu do faktów:
•ma wyczuwalny smak w potrawach
•nie znamy źrodła, z którego pochodzi (chyba każdy pamięta świńską grypę albo chorobę wściekłych krów?)
•tężeje tylko w niskich temperaturach i przez dłuuuugi okres czasu
•oznaczana na opakowaniach jako E441
•jest mało wartościowa i może powodować zgagę jak i wzdęcia.

Nie brzmi to tak apetycznie jak anielskie ciasto „ptasie mleczko z galaretką”, z najlepszej cukierni, które to wszystko kryje pod warstwą bitej śmietany. Niestety, taka jest prawda.

Jeżeli nie żelatyna – to co?
AGAR – bezzapachowa, naturalna substancja, pozyskiwana z morskich alg i wodorostów. Tężeje(po wcześniejszym zagotowaniu) w temperaturze pokojowej, w bardzo szybkim czasie. Odpowiednia dla wegetarian i wegan, co powoduje, że staje się coraz bardziej popularna.
To co, zmieniacie galaretki ze sklepu na te domowe, na agarze?

Sernik owocowy na zimno:
• 300 g dowolnych owoców (najlepiej sprawdzą się te jagodowe: maliny, truskawki, jagody, borówki)
•1 kg białego sera ( z doświadczenia polecam „Wieluń – mój ulubiony”, ma najlepszy skład, konsystencje i oczywiście smak. Do kupienia m.in w Makro, Auchan)
•3 łyżki syropu z agawy/ cukru trzcinowego
•1 łyżka agaru
•1/2 szklanki wody
•50 ml malibu (Można pominąć. Nadaje jednak przyjemny, kokosowy aromat)
•skórka otarta z jednej cytryny
•dodatkowa garść owoców do ozdobyIMG_0687

Owoce (w moim przypadku jagody) umieścić razem z cukrem i wodą w garnuszku i podgrzewać do puszczenia soku. Gdy otrzymamy konsystencję sosu(owoce mają się rozpaść), należy dodać malibu i agar – szybko wymieszać i doprowadzić do wrzenia. Zdjąć      z palnika. Do większej miski przełożyć twaróg i skórkę z cytryny, wlać ciepłą zawartość garnuszka      i zblendować do uzyskania gładkiej masy. Tortownicę o średnicy 20 cm wyłożyć papierem do pieczenia i przelać do niej przygotowane ciasto. Udekorować pozostałymi owocami i odstawić do lodówki na dwie godziny – aż agar stężeje             i spowoduje, że nasz sernik będzie zwarty i prosty do krojenia (można chwilę zmrozić w zamrażarce 10-15 min)
Smacznego!

Jeśli macie jakieś wątpliwości, prośby odnośnie kolejnych przepisów czy pytania – piszcie śmiało! Znajdziecie mnie na facebook’u (Julia Bober) lub mailowo: julkabober@gmail.com

O Artetece słów kilka

2-DSC_4877

Wyobraźmy sobie miejsce, w którym będziemy mogli, siedząc wygodnie w fotelu, zjeść coś smacznego, napić się dobrego cappuccino, przeczytać książkę, w spokoju odrobić pracę domową, obejrzeć film, nauczyć się hiszpańskiego albo spotkać jednego ze swoich ulubionych pisarzy. Brzmi nierealnie? Niekoniecznie. Takie miejsce to Arteteka. 

 Arteteka to część Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i łączy się z Małopolskim Ogrodem Sztuki. Na czym polega jej fenomen? Jak podaje WBP, jest to przestrzeń twórcza, sprzyjająca wymianie myśli i rozwojowi kultury. W realizacji tych zamierzeń sprzyjają organizowane tam liczne wykłady, warsztaty czy spotkania – wszystko to oczywiście jest darmowe. Jedynym warunkiem korzystania z zasobów mediateki jest posiadanie darmowej karty bibliotecznej. 

  Na całość Arteteki składają się trzy piętra oraz kawiarnia. Każde z pięter zostało poświęcone innej dziedzinie, są to kolejno: słowo, obraz i muzyka. Na pierwszym piętrze mieszczą się pozycje na temat teatru i poezji. W sumie jest tam 60 tys. artykułów ze 170 czasopism i 360 książek i streszczeń prac doktorskich, zarówno w formie elektronicznej, jak i tradycyjnej, 65 tys. płyt CD i 96 tys. e-booków. Na następnym piętrze znajdziemy zbiory na temat malarstwa, rzeźby i rysunku, a także jeden z największych zbiorów komiksów w Polsce. Wszystkie komputery zostały wyposażone w najnowsze programy graficzne. Na ostatnim, trzecim piętrze znajdziemy ogromne zbiory dotyczące przede wszystkim muzyki współczesnej, a na komputerach mamy dostęp do ponad 900 godzin nagrań różnych spektakli teatralnych, baletowych i układów tanecznych. Jednak Arteteka to nie tylko książki i komputery. To także specjalistyczne tablety graficzne,  tablety internetowe, konsole PlayStation z kontrolerem ruchu Move, pianino cyfrowe, odtwarzacz Blu-ray oraz 60 czytników Kindle i Onyx Book, z których połowę można wypożyczyć do domu. W zbiorach biblioteki znajdziemy także wiele filmów DVD, gier planszowych, komputerowych i na PlayStation. 

 

1-DSC_4914

  Na sukces tego miejsca składają się także wydarzenia, które odbywają się na jego terenie. W ofercie mamy możliwość uczestniczenia w darmowych kursach językowych prowadzonych przez native speakerów. Oprócz tego organizowane są liczne spotkania i wykłady, np. warsztaty BeCom o programowaniu czy Krakowski Czwartek Kryminalny.

 Bez wątpienia jest to miejsce, które warto odwiedzić. Spełnia ono wszystkie wymogi nowoczesnej, przyjaznej dla ludzi biblioteki – przełamuje stereotypy nudnego, cichego pomieszczenia pełnego książek, ukazując nam miejsce, gdzie możemy swobodnie obcować ze sztuką. Jednocześnie jest to miejsce, do którego wszyscy lubią wracać i mam nadzieję, że o tym przekonacie się sami. 

Arteteka
ul. Rajska 12, Kraków
Godziny otwarcia:
pon.-pt.: 10-19
sob.: 11:30-19:00
niedz.: 10:00-16:00

3-DSC_4899 (1)

Tekst: Dominika Kondyjowska 1g

Zdjęcia: Natalia Bajor 1g

Sobieski w kuchni – Dobra zmiana i ciasto z rabarbarem

To hasło słyszymy co najmniej od roku…
Dlaczego więc nie zmienić czegoś na lepsze w naszym życiu? Na początek proponuję drobną, lecz skuteczną zmianę. Mąka – czy musi być tylko pszenna? Oczywiście, że nie! Mąka pszenna, pozbawiona praktycznie wszystkich właściwości, zawierająca tylko puste kalorie, nie pomaga nam w utrzymaniu zdrowego stylu życia. Mąkę pszenną proponuję zamienić na orkiszową czy chociaż pełnoziarnistą. Zwykłe naleśniki zrobić  można na mące ryżowej, a mąkę ziemniaczaną zamienić na jej zdrowszą wersję – tapiokę. Ta mała zmiana dużo może. Poprawi się wasze samopoczucie, ale także skóra. Nie pozostaje nic innego, jak ruszyć do sklepu po zdrową mąkę.
 Rabarbar, co dla wielu może być zaskoczeniem, jest warzywem. Zawiera dużo witamin, żelaza oraz błonnika pokarmowego, który pomaga nam dbać o zdrowy wygląd. Kiedy jest na niego sezon, warto włączyć go do swojego jadłospisu!
 Ciasto z rabarbarem:
2 jajka
1/2 szklanki cukru trzcinowegoFullSizeRender(1)
otarta skórka z jednej cytryny
1/2 łyżeczki cynamonu
1/2 łyżeczki kardamonu
100g mąki orkiszowej pełnoziarnistej (ew.pszennej)
1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
70 ml mleka roślinnego
3 łodygi rabarbaru (obranego i pokrojonego w kostkę)
garść świeżej mięty (można pominąć)
 Jajka ubić z cukrem i skórką z cytryny do uzyskania puszystej masy. Suche składniki przesiać. Do masy jajecznej dodać mleko i przesiane składniki, delikatnie wymieszać. Miętę drobno posiekać i połączyć z gotowym ciastem.
Ciasto przelać do keksówki i poukładać rabarbar, delikatnie wciskając go do środka.
Wstawić do nagrzanego piekarnika (180’C, termoobieg) i piec około 35 minut – aż patyczek wetknięty w środek ciasta będzie suchy. Wystudzić i posypać zmielonym cukrem trzcinowym. Dobrze smakuje ze świeżymi, letnimi owocami.
Smacznego!
Jeśli macie jakieś wątpliwości, prośby odnośnie kolejnych przepisów czy pytania – piszcie śmiało! Znajdziecie mnie na facebook’u (Julia Bober) lub mailowo: julkabober@gmail.com

Shakespeare pod lupą – 400. rocznica śmierci autora

Czterysta! Co o tej liczbie mogą powiedzieć Sobieszczacy? Większość z nas ma matematykę wśród swoich przedmiotów rozszerzonych, więc bez problemu w krótkim czasie możemy tę liczbę opisać, odnaleźć jej kwadrat czy wyciągnąć z niej pierwiastek. Jednak dzisiaj spójrzmy na nią okiem humanisty. Nieco ponad 400 lat temu (23 kwietnia 1616r.) zmarł jeden z najwybitniejszych twórców, wielki poeta i dramaturg angielski, człowiek nieustannie cytowany, który wzbudza kontrowersje nawet setki lat po swojej śmierci. Jego sztuki zostały przetłumaczone na niemal każdy język nowożytny, są na bieżąco odgrywane na deskach teatrów na całym świecie, a także doczekały się swoich ekranizacji. Sonety zaś są dogłębnie analizowane przez literaturoznawców we wszystkich krajach. Dramaty mają charakter ponadczasowy, poruszają tematy, które są stale aktualne, takie jak miłość, przyjaźń, zbrodnia czy zdrada. Ich bohaterowie dążą do prawdy, zastanawiają się nad sensem istnienia, wybierają między bytem a niebytem. Legendą, o której mowa, jest oczywiście William Shakespeare. Utwory Shakespeare’a na stałe wpisały się w kanon lektur szkolnych, przez co podzielił on los innych wybitnych twórców, niesłusznie
kojarzonych przez większość z was jedynie z niewdzięcznym szkolnym
obowiązkiem. Tymczasem warto czytać i oglądać Shakespeare’a, by w napisanych
przed czterystoma laty tekstach odkrywać  prawdę o świecie i o nas samych.

szekspirr

Dziś chcę przybliżyć wam postać najsłynniejszego angielskiego barda przez przedstawienie kilku ciekawostek dotyczących jego życia i śmierci:

  • Oprócz pisania Shakespeare parał się również aktorstwem, które było właściwie głównym źródłem jego dochodów. Miał okazję wystąpić przed królową Elżbietą I.

  • Oszukiwał, aby zarobić. Przez piętnaście lat skupował i gromadził zboże, które następnie, w trakcie klęski głodu panującej w Europie, sprzedawał po zawyżonych cenach. Osoby, które nie chciały zapłacić, były przez niego bezwzględnie ścigane. Sam natomiast uchylał się od płacenia podatków, a zarobione pieniądze przeznaczał na działalność lichwiarską. Często był karany grzywną i groziło mu nawet więzienie. Fakty te pozwalają lepiej zrozumieć jedną z jego sztuk – „Koriolana”.

  • Shakespeare prawdopodobnie był biseksualny. Spośród jego 154 sonetów jedynie 26 jest skierowane do kobiety, natomiast 128 z nich jest zaadresowanych do pięknego młodzieńca. Sonety traktujące o młodzieńcu nie są jedynie przyjacielskim wyznaniem, ale zawierają elementy adoracji i erotyzmu.

  • Jego dramat pt. „Makbet” jest sztuką przeklętą. Teatry boją się ją wystawiać, a aktorzy wymawiać jej tytuł (dlatego nazywa się ją „szkocką sztuką”, unikając feralnego tytułu) czy imiona bohaterów. Skąd wzięło się przekleństwo? Oczywiście z winy Shakespeare’a, który w swojej sztuce opisał prawdziwe tajemne rytuały czarnej magii. Przypuszcza się, że ludzie, którzy ją uprawiali, nie byli zadowoleni z objawienia ich sekretów szerokiemu gronu czytelników, przeklęli więc tę sztukę. Wielokrotnie w czasie spektakli „Makbeta” i przygotowań do nich dochodziło do tragicznych wypadków, np.: śmierć, choroby, upadki z wysokości, poparzenia czy wypadki samochodowe aktorów, samobójstwa scenografów lub reżyserów sztuki, pożary teatrów, itd.

  • Wielokrotnie kwestionuje się tezę, jakoby Shakespeare sam napisał wszystkie swoje utwory. W czasach elżbietańskich współautorstwo tekstów było powszechne. Nie ma wprawdzie dowodów na to, że poeta nie pracował samotnie, wysuwają się jednak argumenty przemawiające na niekorzyść autora, jak choćby to, że w jego dramatach znajduje się mnóstwo informacji z różnych dziedzin życia i sztuki (polityka, historia, filozofia), których Shakespeare nie mógł znać, ponieważ pochodził z prostej, niezbyt wykształconej rodziny.

  • Małżeństwo Shakespeare’a nie było zbyt szczęśliwe (dowodem na to może być fakt, że poeta, pomimo tego, że za życia zgromadził fortunę, przepisał w spadku swojej żonie jedynie łóżko), dlatego podejrzewa się, że bard miał nieślubnego syna, którym miał być William Davenant.

  • Oprócz rzeszy zwolenników Shakespeare posiadał także wrogów swoich sztuk. Wolter i T.S. Eliot negatywnie zareagowali zwłaszcza na „Hamleta”, nazywając dramat „dziełem pijanego dzikusa” czy „wybrakowaną sztuką”.

  • Archeolodzy, badając grób poety, odkryli, że prawdopodobnie brakuje tam jego czaszki. Natrafiono też na ślady w grobie, które datuje się na okres późniejszy niż pogrzeb poety. Pomimo ogromnej ciekawości, naukowcy postanowili pozostawić grób w spokoju ze względu na napis, jaki widnieje na nagrobku: „Przyjacielu, na miłość boską, zaprzestań wykopywania spoczywających tutaj prochów. Błogosławiony ten, który oszczędzi te kamienie, a przeklęty ten, który ruszy moje kości.”

400. rocznicy śmierci Williama Shakespeare’a towarzyszy akcja „Bilet za 400 groszy” odbywająca się w ramach II Dnia Teatru Publicznego (21.05.2016r.). Bilety na spektakle odbywające się w tym dniu można nabyć w promocyjnej cenie w kasach teatrów już od 14 maja. Do akcji przyłączyło się 90 teatrów w Polsce, w tym 9 krakowskich.
Wśród nich znajduje się Teatr STU, w którym można obejrzeć „Hamleta”. Bilet na ten spektakl poza akcją promocyjną kosztuje 100zł, a przedstawienie jest naprawdę niesamowite (byłam i widziałam), więc polecam każdemu pospieszyć się i nabyć tańsze bilety.
O akcji można przeczytać więcej np. tutaj: http://teatrdramatyczny.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=2498&Itemid=805
Grosze grają rolę!

bilet-za-400-plakat-475x675-jasny

Korzystałam z:

Weronika Panasowiec 1g

„A przyjaciele nazywali go małym Leonardem da Vinci…”. Wywiad z Moniką Wąs, autorką książki o Wiesławie Dymnym

Każdy z nas szuka w życiu inspiracji. Niewątpliwie może nią być postać Wiesława Dymnego, wybitnego artysty Piwnicy pod Baranami, którego w swojej książce „Dymny. Życie z diabłami i aniołami” opisuje Monika Wąs. Zapraszam Was do przeczytania wywiadu z autorką tej książki, a zarazem do poznania historii wyjątkowego człowieka.monikawas

Julia Bober: Spotykamy się w Piwnicy pod Baranami, wyjątkowym miejscu dla Wiesława Dymnego, ale także kluczowym w Pani książce. Jaką rolę odegrało to miejsce dla artysty, jakim był Wiesław Dymny?

Monika Wąs: Kiedy Dymny przyjechał do Krakowa z podbeskidzkiej wsi, aby studiować na ASP, to właśnie wtedy w Piwnicy pod Baranami zaczęła się jego kariera artystyczna. Było to miejsce spotkań artystycznie uzdolnionej młodzieży. Początkowo Dymny zajmował się wszystkim oprócz występowania przed publicznością. Do jego zadań należało między innymi budowanie sceny z desek. Jednak ciągłe przybywanie w artystycznym otoczeniu oraz wpływ Barbary Nawratowicz, jego ówczesnej miłości, sprawiły, że zdecydował się na prezentowanie swojej twórczości ludziom zgromadzonym w Piwnicy. To miejsce ciągle przewijało się w jego życiu i do końca było sceną jego największego zaangażowania artystycznego.

J.B: Czy może Pani przybliżyć w kilku zdaniach czytelnikom FAMY postać Dymnego, kim był, czego dokonał?

M.W: Wielu osobom nazwisko Dymny przywodzi na myśl Annę Dymną, natomiast o Wiesławie Dymnym słyszeli co najwyżej jedno, dwa zdania. Ja sama, zaczynając pisać pracę magisterską, nie wiedziałam o nim prawie nic. Teraz rozpoznawany dopiero po chwili zastanowienia jako mąż Anny Dymnej, kiedyś był prawdziwą gwiazdą całej społeczności artystycznej. Dymny był artystą kabaretowym, malarzem, rzeźbiarzem, scenografem. Czasami też pojawiał się na ekranie w roli aktora. Miał nieograniczoną wręcz liczbę talentów, dlatego przyjaciele nazywali go małym Leonardem da Vinci.

J.B: Dlaczego spośród tylu artystów opisała Pani losy właśnie Dymnego?

M.W: Piwnica pod Baranami była kuźnią talentów. Większość osób związanych z nią czy to krócej czy dłużej stała się z czasem uznanymi artystami. To między innymi, Zygmunt Konieczny, Krystyna Zachwatowicz czy Andrzej Wajda. Dymny natomiast, chociaż błyszczał najbardziej, został zapomniany. Sam jednak nie dbał o to, by jego dorobek się zachował i to pewnie właśnie dlatego zaintrygowała mnie ta postać.13161350_1279709065391349_275331152_o

J.B: Tytuł książki „Dymny. Życie z diabłami i aniołami” nie jest oczywisty, co on oznacza?

M.W: Oznacza to, że w życiu Dymnego były i te diabły i anioły. Aniołem niewątpliwie była jego ostatnia żona, Anna Dymna. Diabły siedziały w nim w środku, były to różnorakie słabości, między innymi alkohol. Z tego wewnętrznego rozdarcia, które było udziałem Dymnego, rodzi się nie tylko coś ciekawego, ale także sztuka, sztuka przez duże „S”.

J.B: Pisze Pani, że zaczęła odwiedzać Piwnicę pod Baranami w wieku licealnym, w którym są teraz nasi czytelnicy. Czym Panią przyciągnęło to miejsce?

M.W: Moja nauczycielka języka rosyjskiego w X LO, prof. Maria Buczyńska, przyjaźniła się z Piotrem Skrzyneckim i organizowała z nim teatrzyk uczniowski. Tak po raz pierwszy spotkałam Piotra Skrzyneckiego, który przychodził do nas na próby, a później, ponieważ byłyśmy już w drugiej klasie liceum, zapraszał nas na wino. W taki właśnie sposób zetknęłam się z Piwnicą i zaczęłam tu przychodzić. W pewnym sensie dzięki szkolnemu teatrzykowi zostałam oczarowana tym miejscem na dłużej.

J.B: Jak w czasach Dymnego wyglądało życie kulturalne Krakowa?

M.W: To były czasy bardzo trudne. Reżim komunistyczny powstrzymywał przed kształtowaniem swojej niezależności czy osobowości. W Krakowie był to pomimo wszystko czas, kiedy odkryto czy też objawiło się wiele talentów artystycznych, a Piwnica przeżywała swój rozkwit. Wiele osób, które wbrew tej szarej rzeczywistości chciało się rozwijać, spotykało się w różnych miejscach, wśród których Piwnica pod Baranami stanowiła miejsce szczególne. Tutaj wymieniali swoje poglądy i pomysły i w czasach tej swoistej niewoli chcieli stworzyć miejsce nieskrępowanej niczym wolności i twórczości.

J.B: Czy myśli Pani, że było ono ciekawsze niż teraz?

M.W: Było inaczej. Teraz z jednej strony jest łatwiej, bo mamy wolność i każdy może robić co chce i jak chce. Natomiast z drugiej strony jest wiele pokus, które powodują, że zamiast skupiać się na czystej twórczości, naszą uwagę zwracamy na zarobek czy też jak najszybsze zrobienie „kariery”. W czasach Dymnego sztuka była możliwością i drogą ucieczki od przygnębiającej rzeczywistości. Praktycznie stanowiła ona jedyną treść życia artystów. Nie musieli iść do pracy od 9 do 17, tylko mogli delektować się sztuką i samemu ją tworzyć.

J.B: Gdyby któryś z licealistów chciał się wybrać w podróż śladami Dymnego, to które miejsca w Krakowie powinien odwiedzić?

M.W: Piwnica pod Baranami to oczywiście miejsce numer jeden na tej liście. W Krakowie Dymny chodził także do Klubu pod Jaszczurami oraz współpracował z Teatrem 38, który mieścił się tuż obok. Na pewno jego mieszkanie, a właściwie strych w kamienicy zaprojektowanej przez znanego krakowskiego architekta Szyszko-Bohusza na ul. Zyblikiewicza. Spacerował też po Kazimierzu, gdzie jako student rysował Starą Synagogę. Poza Krakowem warto wymienić  Łódź czy Warszawę z uwagi na związki artysty ze światem filmowym.

J.B: Pisząc swoją książkę, poznała Pani wiele inspirujących i znanych osób. Kogo zapamiętała Pani najbardziej i dlaczego?

M.W: To była jedna z przyjemniejszych części pracy nad książką i sama sobie tego zazdroszczę. Mimo tego, że wszystkie te postacie są w wieku dojrzałym, to wciąż są fascynujące, pełne życia i różnych pomysłów. To była dla mnie doskonała lekcja, podczas której zobaczyłam, że człowiek mimo swojego wieku może być wciąż młody duszą i bardzo bogaty twórczo.  Jedną z ciekawszych rozmów była ta z reżyserem Kazimierzem Kutzem, przyjacielem Dymnego, który ze względu na swój zawód celnie potrafi opisać i przedstawić osobę, o której mówi. Wszyscy mnie czegoś nauczyli i na pewno jestem bogatsza o te doświadczenia, które zdobyłam rozmawiając z nimi.

J.B: Co przysporzyło Pani najwięcej problemów podczas pisania książki?

M.W: Chyba to, że po Dymnym niewiele zostało. Większość jego tekstów spłonęła, natomiast ja miałam to szczęście, że pani Anna Dymna umożliwiła mi dostęp do jej prywatnego archiwum. Bez jej pomocy na pewno bym sobie nie poradziła. Docieranie do tych pamiątek i prawdy sprawiło mi wiele kłopotów, bo Dymny słynął m.in. z tego, że  lubił zmyślać, konfabulować– ale to właśnie ta wymyślona rzeczywistość także składała się na obraz tego artysty.

J.B: Przeczytałam gdzieś, że Dymny potrafił się bawić aż do samozatracenia. Czy myśli Pani, że charakter artysty, który nie należał do najłatwiejszych, pomagał mu w karierze, twórczości czy wręcz przeciwnie – stanowił pewną barierę?

M.W: Dymny we wszystko co robił angażował się w stu procentach. Właśnie dlatego nie skończył studiów, bo wolał poświęcić się  Piwnicy. Nie znosił próżni i nicnierobienia, zawsze znalazł coś do roboty. W jednym z listów do Anny Dymnej pisał, że najgorsze jest właśnie nicnierobienie i brak działania, bo od takiego zachowania, a właściwie jego braku, człowiek się zatraca. Działanie na sto procent pozwoliło mu na realizowanie się w wielu dziedzinach, ale z drugiej strony nie pozwoliło mu niczego dokończyć.

J.B: Losy rodziny Dymnego nie należały do najłatwiejszych. Ucieczka przed sowiecką okupacją w czasie drugiej wojny i późniejsza śmierć ojca należały do traumatycznych przeżyć. Czy miały one wpływ na jego późniejsza twórczość?

M.W: Na pewno. Trzeba natomiast pamiętać, że każdy w tamtych czasach miał doświadczenia traumatyczne. Młodzież nie chciała wtedy o tym rozmawiać, cieszyli się z tego, że jest jakaś wolność i dzięki niej mogą tworzyć. Ich przeżycia przejawiały się natomiast w tekstach literackich, gdzie wracali pamięcią do trudnych czasów swojego dzieciństwa.

J.B: Piwnica pod Baranami – jak i czy w ogóle zmieniło się to miejsce przez wszystkie lata?

M.W: Kiedy Dymny trafił do Piwnicy, była niczym innym niż czarną dziurą, pozostałością po wojennym schronie. Przez ludzi, których tu gromadziła, została zaadaptowana na miejsce w pewnym sensie mroczne, ale zarazem bardzo prywatne i bezpieczne. Jak ja zaczęłam tutaj przychodzić, to też było inaczej: na ścianach wisiało dużo mniej obrazów i dekoracji.

J.B: Czyli Piwnica jest pewnym wehikułem czasu?

M.W: Tak, w pewnym sensie tak. Każdy z tych obrazów ma jakąś swoją historię, która tworzy to miejsce i przypomina właśnie te dawne czasy.

J.B: Czy postać Dymnego jest dla Pani inspiracją?

M.W: Dymny stał się dla mnie symbolem postaci, która stara się być wolna niezależnie od ograniczeń, wewnętrznych czy zewnętrznych. Niezależnie w jakich czasach żyjemy, zawsze są w nas takie ograniczenia. Pokazuje on, że trudno jest przekraczać samego siebie, a jeśli chce się to robić, trzeba zapłacić najwyższą cenę.

J.B: Jak postać Dymnego wpłynęła na Annę Dymną i rozwój jej kariery?

M.W: Anna Dymna, poznając Wiesława, była młodą, śliczną dziewczyną, która dopiero wchodziła w zawód aktorski, Dymny był już w tamtych czasach rozpoznawalnym artystą, więc można powiedzieć, że zderzyły się ze sobą dwa różne światy. Oboje mieli jednak bardzo ciekawe i interesujące osobowości i razem zdecydowali się pracować na to nazwisko. Ich wspólny znajomy, Kazimierz Kutz, powiedział mi kiedyś, że najdoskonalszym dziełem Dymnego jest właśnie Anna. To wszystko, co ona teraz robi, jej działania w fundacji, ale też ogromna pracowitość, to efekt tego spotkania, życia z Dymnym. Pokazuje nam to, co może się rodzić miłości oprócz samego uczucia. Drugi człowiek jest po to, aby nas inspirować i motywować do dalszego działania. Taką osobą był Dymny dla Anny, ale zarazem ona dla niego.

J.B: Gdyby Dymny żył dalej, to czy myśli Pani, że świat byłby lepszy?

M.W: Wszystkim rozmówcom zadawałam pytanie, o którym nie wspominam w książce –  co by było, gdyby Dymny żył do dzisiaj. Odpowiedzi były różne, od pracy w reklamie, aktorstwa  do kompletnego braku akceptacji dla dzisiejszego świata. Bliskie mi jest przekonanie, że sztuka może zmieniać świat i miejmy nadzieję, że tak jest. Jestem pewna, że tak samo byłoby w przypadku Dymnego.

J.B: I już ostatnie pytanie. Czy myśli Pani, że obecni licealiści mogą być w jakimś stopniu podobni do Wiesława Dymnego?13169813_1279709168724672_197552872_o

M.W: Cechą młodości jest niezgoda na realia, w jakich żyjemy, oraz bunt. Dymny bez dwóch zdań był buntownikiem. A zatem może on być inspiracją dla młodych ludzi i dawać im siłę do kształtowania własnego „ja”. Mam nadzieję, przekonanie, że świat ludziom sprzyja i że każdy odnajduje w nim siebie, jeżeli tylko ma się odwagę bycia sobą i wierzy się w swoje marzenia. Dlatego tak jak robił to Dymny, trzeba dążyć do celu i rozwijać swoje pasje.

J.B: Serdecznie dziękuję za rozmowę i życzę dalszych sukcesów autorskich.

Sobieski w kuchni – Tarta czekoladowa

Pierwszy kącik kulinarny w gazetce FAMA!

indeks

Zdrowe odżywianie to temat numer jeden w całym społeczeństwie. Ludzie, chcąc zdrowo się odżywiać, wykluczają całkowicie ze swojej diety niektóre produkty i tym samym popadają ze skrajności w skrajność.

Wszystkim nam znana jest ustawa, która zabrania przyprawiania potraw czy sprzedaży „niezdrowych” rzeczy w sklepiku szkolnym. Czy słusznie? Nie do końca, chociaż trzeba przyznać, że problem otyłości w polskich szkołach ciągle rośnie, a właściwie się szerzy… Wychodząc naprzeciw tym, którzy kochają cukier, chipsy i colę, będę Wam pokazywać zdrowe, ale równie pyszne desery i posiłki, które bez problemu będą możliwe do przygotowania przez każdego Sobieszczaka. Przy każdym przepisie będziecie mogli znaleźć przydatne informacje, które pomogą Wam w drodze do zdrowszego życia. I pamiętajcie! Zdrowe odżywianie nie zawsze wiąże się z odchudzaniem. Dietę powinno się utrzymywać, a nie ciągle zmieniać.

Pierwszym przepisem jest tarta czekoladowa, dedykowana maturzystom, którzy po czasie spędzonym na mozolnej nauce chcą trochę wytchnąć i zapomnieć o nadchodzących dniach. Coś od życia się należy! Dacie radę!

 

Tarta czekoladowa

Składniki na spód:

300g ciasteczek owsianych z kakao/ orzechów laskowych/oreo

150 g namoczonych przez noc daktyli

1 łyżka kakao

 

Składniki na krem:

2/3 szklanki kaszy jaglanej (przepłukanej pod gorącą wodą co najmniej dwukrotnie- pozbawi to charakterystycznej goryczki)

3 szklanki mleka/mleka orzechowego

1 tabliczka gorzkiej czekolady min. 70%

4 łyżki kakao lub karobu

ew. cukier kokosowy do smaku

 

Składniki na polewę:

100g czekolady gorzkiej

200 g śmietanki kokosowej z puszki

+do smaku: dżem słodzony sokiem jabłkowym z kwaśnych owoców (m.in.porzeczka, agrest, rabarbar)

 

Ciasto:

Zmiksować orzechy, dodać odcedzone daktyle i ponownie zmiksować na lekko grudkowatą, ale stałą masę. Jeśli wciąż będzie sypka, to dodać trochę wody spod daktyli. Tak przygotowanym ciastem wyłożyć formę do tarty i schłodzić w lodowce przez min. 30 minut. W tym czasie przygotować krem.

Krem:

Do garnka z grubym dnem wlać mleko, wsypać kaszę, szczyptę soli i gotować na małym ogniu przez ok. 20 minut do rozgotowania kaszy (ma wchłonąć większość mleka). Gdy kasza będzie gotowa, wrzucić połamaną w kostki czekoladę i kakao, odstawić na 3 minuty i po tym czasie dokładnie wymieszać. Jeszcze gorącą masę zblendować na gładki krem. Gdy grudki wciąż będą wyczuwalne, dodać odrobinę mleka i ponownie zblendować. Cały ten proces może zając ok.10 min(zależy od mocy blendera – pamiętajcie, żeby robić to ostrożnie i nie spalić naszego urządzenia!). Schłodzony spód posmarować cienką warstwą dżemu. Na to wylać przygotowany krem i wstawić do lodówki. Przygotować polewę.

Polewa:

W rondelku podgrzać śmietankę kokosową (zwarta, biała część mleka kokosowego z puszki). Gdy będzie bliska wrzenia, zdjąć z palnika i dorzucić posiekaną czekoladę, ewentualnie dosłodzić cukrem kokosowym/syropem z agawy. Odstawić do rozpuszczenia czekolady (ok.2min). Wylać na przygotowaną wcześniej tartę i wstawić do lodówki na minimum godzinę.

Podawać ze świeżymi owocami, dobrze sprawdzą się truskawki czy maliny. Jeśli ich nie macie – nic się nie dzieje. Sama w sobie jest wyśmienita:)image1

Smacznego!

 

Jeśli macie jakieś wątpliwości, prośby odnośnie kolejnych przepisów czy pytania – piszcie śmiało! Znajdziecie mnie na facebook’u (Julia Bober) lub mailowo: julkabober@gmail.com

Chciałbym zbudować coś wielkiego! – wywiad z Jakubem Stojkiem

12957111_1037876742947198_334272690_n

JAKUB STOJEK- absolwent II LO (matura 2014, klasa o profilu ekonomicznym), dwukrotny finalista Olimpiady Przedsiębiorczości oraz dawny członek szkolnej reprezentacji piłki nożnej. W 2012 roku wraz z grupą kolegów założył firmę Rascal Industry, która działa do dziś.

 

Rascal Industry powstało jako owoc projektu „Szkoła praktycznej ekonomii- młodzieżowe miniprzedsiębiorstwo”. Co Was skłoniło do wzięcia udziału w tym projekcie i tym samym do założenia biznesu?

Podczas wakacji doszedłem do wniosku, że czas pomyśleć o swojej przyszłości i zastanowić się, co robić po liceum. Może to brzmi tak poważnie, ale wiadomo, że w czasie wakacji jest dużo wolnego czasu. Zacząłem się zastanawiać, co tak naprawdę mnie interesuje, bo dobrze by było zająć się czymś konkretnym. Niektórzy znajomi byli od dawna skupieni na medycynie bądź prawie. I to mnie zmotywowało do poszukania własnej ścieżki. Byłem trochę zainteresowany przedsiębiorczością oraz ekonomią i stwierdziłem, że fajnie by było wystartować w jakichś konkursach, czegoś się nauczyć, coś osiągnąć i zdobyć nagrody pieniężne, które w konkursach ekonomicznych są dość spore w porównaniu do tych, które fundują inne dziedziny wiedzy. To, co mnie zmotywowało, to chęć osiągnięcia sukcesu i chęć kształtowania swojej przyszłości w ściśle zaplanowanym kierunku. Wynikało to z moich zainteresowań. A czemu zdecydowaliśmy się wziąć udział konkretnie w tym programie? Myślę, że z czystej ciekawości i dlatego, że ten program wyróżniał się czymś spośród masy innych olimpiad i konkursów. Nie polegał on na zakuwaniu, ale na działaniu w praktyce. Musieliśmy coś zaprojektować, wprowadzić to w życie, zainteresować tym ludzi; produkt lub usługa miały przynosić zyski. I to właśnie nas zainteresowało- praktyczne działanie, a nie tylko przyswajanie wiedzy teoretycznej. Myślę, że dlatego ten pomysł zainteresował grupę siedmiu osób, bo tyle nas wtedy było.

Dlaczego zdecydowaliście się na produkcję bluz?

Właściwie można powiedzieć, że to przypadek. Pierwszym naszym pomysłem była produkcja koszulek z wizerunkami nauczycieli i ich tekstami. Niestety, nauczyciel, który wydawał nam się najlepszym kandydatem do trafienia na nasze koszulki, prof. Nurek, odmówił publikacji swojego wizerunku na koszulce. Zaczęliśmy szukać innego pomysłu, lecz już zaczęliśmy myśleć, że ma to być odzież, bo w tej branży widzieliśmy szansę na sukces. Więc kolejnym pomysłem, jaki nam przyszedł do głowy, a właściwie Oliwii Nowickiej, która potem była jeszcze przez chwilę z nami w firmie, były bluzy. Zainspirowały nas uniwersytety amerykańskie i bractwa na nich działające oraz ich ubiór z lat 90. Na filmach z tego okresu członkowie owych bractw chodzą w  bluzach z logo. Postanowiliśmy stworzyć takie logo dla naszego liceum i spodziewaliśmy się, że kilkadziesiąt bluz uda nam się sprzedać. Zainwestowaliśmy w trzydzieści, może trochę mniej i z wielkim niepokojem czekaliśmy, czy pojawią się chętni na nie. No i okazało się, że się pojawili i to nie tylko w naszej klasie. Kolejna partia była liczona w setkach sztuk, było chyba ponad trzysta zamówień. Myślę, że pomysł był bardzo trafiony. A dlaczego zdecydowaliśmy się na bluzy? Zaadaptowaliśmy wzorzec, który już był sprawdzony gdzie indziej.

Jaki był odzew środowiska szkolnego na Wasz pomysł? Spotkaliście się z aprobatą czy też dezaprobatą?

Jeśli chodzi o kolegów, to na pewno nie mogę powiedzieć o negatywnym odzewie. Było dużo pozytywnych reakcji, ale najczęstszą z nich była ciekawość, bo coś się dzieje i ciekawe, co robimy, jak to pójdzie. Miło mi było, jeśli ktoś podchodził i mówił, że to super pomysł, że trzyma za nas kciuki. Reakcji było mnóstwo. Jeśli chodzi o negatywne reakcje, to niektóre osoby podchodziły i mówiły, że to nam się nie uda, że pomysł nie ma sensu i że tracimy czas. Ale nie było tak, że ktoś miał złe zamiary, tylko raczej chciał powiedzieć: „Nie traćcie na to czasu, zajmijcie się czymś innym”. Na pewno warto podkreślić to, jak duże wsparcie dostaliśmy od szkoły, od nauczycieli i dyrekcji. To było bardzo przyjemne, jak np. prof. Sobolewska zaczęła nas chwalić w całej szkole, że tutaj ma takich świetnych uczniów, którzy zaczęli swój biznes, mówiła „Kupujcie ich bluzy”. Widać było, że ona też jest dumna z tego, że coś takiego powstało. Wielu nauczycieli było bardzo pozytywnie nastawionych do naszego pomysłu. W szczególności Dyrektor Marek Stępski był bardzo zadowolony, że uczniowie robią coś takiego. Nawet na pożegnaniu maturzystów był taki moment, kiedy Pan Dyrektor zaprosił nas na środek, przedstawił i powiedział, że rozwinęliśmy firmę na całą Polskę i zagranicę. Widać było, że się z tego cieszy. Bardzo miło to wspominam. Podczas jednej z moich wizyt w szkole dopytywał, jak nam się dalej układa praca w firmie. Nawet pani Jola wypytuje o to, jak nam się powodzi za każdym razem, kiedy odwiedzam Dwójkę. Czuję, że mamy tutaj w szkole ogromne wsparcie. Bardzo się z tego cieszę i mogę powiedzieć, że w czasach liceum spotkaliśmy się z  jak najbardziej pozytywnym podejściem zarówno ze strony kolegów, jak i pracowników szkoły, nauczycieli oraz dyrekcji.

Jak wyglądały początki działalności Rascal Industry? Czy mieliście dużo problemów?

Na początku było dużo problemów, szczególnie związanych z tym, że zdecydowaliśmy się na szycie bluz w Polsce, co nie było zbyt opłacalne w pierwszej fazie, przez pierwszy rok działalności. Były kłopoty z rejestracją spółki, gdy chcieliśmy zacząć tę działalność na poważnie, były problemy przy zakupie kasy fiskalnej i prowadzeniu całej dokumentacji. Bo to jednak pochłania ogromne ilości czasu. Po roku funkcjonowaliśmy już w miarę sprawnie, zaczęliśmy się jakoś rozwijać. Przez pierwszy rok trochę staliśmy w miejscu. Może to było związane też z maturą, bo po niej nastąpił szybki rozwój.

Prowadzenie własnej firmy wymaga dużego zaangażowania, zwłaszcza na początku, podobnie jak nauka. Jak więc udało Ci się pogodzić naukę z biznesem?

Udało się to pogodzić w ten sposób, że musiałem zrezygnować do pewnego stopnia ze spotkań ze znajomymi i imprez, bo doba ma 24 godziny i tego czasu się nie rozciągnie. To wyglądało tak, że zamiast iść po lekcjach gdzieś na obiad, kawę, czy piwo ze znajomymi, jechałem do domu lub do szwalni, żeby tam załatwiać sprawy związane z firmą. Tak naprawdę przez pierwsze pół roku po zarejestrowaniu firmy nie wiem, czy byłem na jakiejkolwiek imprezie. Ominęło mnie kilka osiemnastek. Trochę tego żałuję, bo raz w życiu jest taki okres, że są osiemnastki znajomych. Widzisz wówczas wiele osób, w tym niektórych po raz ostatni, bo zaraz skończy się szkoła i każdy pójdzie w swoją stronę. Jak mówiłem, trochę tego żałuję ,ale prowadzenie biznesu wymaga poświęceń, trzeba z czegoś zrezygnować, bo nie da się wszystkiego zrobić w ciągu doby. Aczkolwiek jest też tak, że jak masz więcej obowiązków, to możesz efektywniej zarządzać czasem, tak poukładać te zadania, żeby z tego dnia wycisnąć jak najwięcej.

Należy przyznać, że dbasz o ofertę firmy dla II LO. Oprócz tradycyjnych bluz macie także baseballówki, niegdyś oferowaliście także szaliki i koszulki meczowe. Czy możemy się spodziewać jakichś nowości w bliższej bądź dalszej przyszłości?

Tak, będziemy chcieli stawiać na rozwój naszej oferty, zarówno dla Dwójki, jak i dla innych liceów, aczkolwiek Dwójka z tego względu, że jesteśmy jej absolwentami, na pewno będzie naszym pierwszym celem, to tu będziemy chcieli wprowadzać nowe produkty i proponować je uczniom. Liczymy na współpracę z SU i Dyrekcją. Mam nadzieję, że to będzie sprawnie funkcjonować. Od tej współpracy będzie dużo zależało, bez względu na to, czy będą to szaliki, czapki, czy też inne gadżety np. nowe krawaty; taki pomysł też się pojawił. Nowe rzeczy to również świetna forma reklamy dla szkoły. Zobaczymy, będziemy chcieli to robić od września.

Czytelnicy FAMY za kilka lat wejdą na rynek pracy. Być może niektórzy z nich postanowią założyć własną działalność. Czy, według Ciebie, istnieje jakaś recepta na sukces zawodowy i biznesowy?

Myślę, że sukces zawodowy i biznesowy jest to tak naprawdę jeden sukces, ponieważ jeśli chcesz prowadzić własną działalność, jest to jednocześnie twój zawód. Traktowałbym to jako jeden sukces, ponieważ niezależnie od tego, czy będziesz pracował na etacie, czy będziesz prowadził własną firmę, to będzie twój zawód i twój biznes. W związku z tym uważam, ze jest możliwy jednoczesny sukces w tych dziedzinach, tylko rodzi się pytanie: jaką drogę chcesz wybrać. Na pewno prowadzenie własnego biznesu wiąże się z tym, że na początku nie masz żadnych zysków, musisz ponieść nakłady i musisz się liczyć z tym, że ten pomysł nie okaże się taki super, jak ci się wydawało, bo klientom się nie spodoba i tylko tobie się taki wydawał. No, niestety, tak jest. Stracisz trochę pieniędzy. Natomiast zyskasz dużo doświadczenia, jeśli chodzi o wprowadzenie produktu czy ogólnie rzecz biorąc prowadzenie działalności biznesowej, bo, poza dobrym pomysłem, najważniejszą rzeczą jest poświęcenie czasu na pracę nad danym projektem. Jeśli inni będą widzieć Twoje zaangażowanie, będą chcieli z tobą pracować i wspólnie rozwijać twój biznes, dzięki czemu będzie mógł rozwijać się jeszcze szybciej.

Jak wspominasz naukę w II LO? Czy jest jakiś element szkolnej rzeczywistości, za którym szczególnie tęsknisz?  

Na pewno tęsknię za tą atmosferą, jaka panowała w Dwójce. Myślę, że nie ma drugiego takiego liceum na pewno w Krakowie, a może w Polsce, tego nie wiem, nie jestem w stanie sprawdzić, ale podejrzewam, że tak ☺. Brakuje mi też nauczycieli, z którymi się mocno związałem. Brakuje mi naszego Dyrektora Stępskiego. To jest naprawdę kochany człowiek i odpowiednia osoba na odpowiednim stanowisku. Ludzi też mi brakuje, a to oni tworzą tę atmosferę.

Twoja wychowawczyni, prof. Małgorzata Sobolewska, twierdziła, że zostaniesz ministrem finansów. Czy nie chodzi Ci po głowie połączenie ekonomii z wielką polityką? 😉

Uważam, że w swoim planie na życie warto wyznaczyć takie kamienie milowe, takie cele, do których będziesz dążył za pięć, dziesięć, dwadzieścia, czterdzieści lat. Wiem, że mam dwa cele na najbliższe dwa lata. Zakładam dwie możliwości: albo będę dalej prowadził Rascala, albo zacznę po prostu pracować na etacie w jakiejś ciekawej dla mnie branży związanej z biznesem. Za pięć lat albo chciałbym rozbudować Rascala tak, aby swoim zasięgiem obejmował kilka krajów europejskich, albo dojść do fajnego stanowiska w jakiejś dużej firmie zajmującej się usługami dla biznesu. Nie będę tutaj wymieniał nazw, branży ani stanowisk, natomiast chciałbym za pięć lat awansować, osiągnąć jakiś sukces w pracy, którą będę wykonywał. Nieważne, czy to będzie nadal prowadzenie Rascala, czy praca w jakiejś korporacji. Za dwadzieścia lat chciałbym być na szczycie tej kariery i móc powiedzieć, że zbudowałem coś wielkiego. Na pewno chciałbym kierować jakąś organizacją, której pierwszym celem nie jest zysk, ale troska o klienta i relacje z nim. Chciałbym dostarczać klientowi jak najlepsze produkty czy usługi. Bo zawsze w perspektywie dłuższego czasu wychodzi się lepiej niż na krótkoterminowej orientacji na zysk. Ona finalnie nie prowadzi do niczego dobrego. Natomiast przechodząc do prof. Sobolewskiej i jej wizji na temat mojej przyszłej kariery, to przyznam, że coś jest na rzeczy i rzeczywiście po osiągnięciu sukcesu, który mam nadzieję przyjdzie, chciałbym wpływać na rozwój naszego kraju i zajmować jakieś wysokie stanowisko w rządzie. Osobiście marzy mi się stanowisko podobne do tego, które obecnie ma wicepremier Morawiecki, czyli funkcja ministra rozwoju. To byłaby moja wymarzona funkcja. Minister finansów może nie, bo to mi się kojarzy z księgowym. Księgowość za bardzo mnie nie kręci, raczej odstrasza. Natomiast dlaczego to wszystko mówię? Mówię to, żeby pokazać, że warto starać się coś budować, nawet jeśli nie wiadomo jeszcze, czy coś dużego z tego wyniknie. Trzeba myśleć na wielką skalę. Trzeba stawiać sobie ambitne cele, które są obecnie poza naszym zasięgiem. Sam wiem, że nawet jeśli mówię, że za pięć lat chciałbym osiągnąć wysokie stanowisko w jakiejś firmie czy być znaczącym graczem na rynku odzieżowym w pięciu krajach UE, to w tym momencie nie mam ani możliwości, ani umiejętności, ani środków potrzebnych do realizacji tych celów. Myślę, że jeśli zakładamy sobie takie wysokie cele, ambitne, mierzalne, osiągalne, ale dopiero po określonym czasie, to jeśli będziemy bardzo się starać, osiągniemy je. Wierzę w to.

DSC_2151

Prof. Marek Walczyk w bluzie II LO

„Mała matura 1947” w murach Sobieskiego

W piątek, 11 marca, mieliśmy okazję gościć w naszej szkole dwójkę wybitnych artystów, będących  absolwentami naszego liceum. Byli to znakomity pisarz i reżyser   Janusz Majewski  oraz aktorka filmowa i teatralna  Dorota Segda. Podczas dwugodzinnego spotkania bardzo ciekawie odpowiadali na zadawane przez uczniów pytania, dotyczące m. in. wspomnień związanych ze szkołą, pracy aktora i reżysera oraz  książki pana Majewskiego pt. ,,Mała matura 1947”,  której filmową wersję realizowano na terenie naszej szkoły.

Jak się okazało już na samym początku,  Dorota Segda  pierwsze doświadczenia związane z teatrem  zdobyła właśnie w  Sobieskim. Od pierwszej klasy  brała udział w Festiwalu Małych Form Teatralnych.  Tam zaczynała swoją przygodę z teatrem, recytując poezję Gałczyńskiego oraz reżyserując sztuki Mrożka. Zapytana o najważniejszą dla niej rolę odpowiedziała:

„To bardzo trudne pytanie, bo tych ról zagrałam bardzo dużo. Chyba jednak najbliższe są mi role (…) teatralne, a teatr jest taką sztuką, która przepada i w momencie kiedy kończy się przedstawienie to ono zostaje tylko w sercach tych ludzi, którzy je zobaczyli. Były to role na pewno Małgorzaty w „Fauście”, która była moją najukochańszą rolą. Faustyna też do nich należy, bo zagrać osobę, która dla setek tysięcy ludzi na całym świecie jest kimś tak ważnym to było dla mnie wyzwanie i to jest coś niezwykłego co się w moim życiu zdarzyło.”

Janusz Majewski  uczęszczał do naszej szkoły w czasach, gdy była ona jeszcze gimnazjum. W tym okresie uczniowie podchodzili nie do jednego, lecz do dwóch egzaminów,  zwanych dużą i małą maturą. Stąd też tytuł książki pana Majewskiego ,,Mała matura”. Książka jest częściowo jego autobiografią – opisuje historię czternastoletniego chłopca, który pod koniec wojny przeprowadza się wraz z rodzicami ze Lwowa do Krakowa, gdzie kontynuuje przerwaną naukę w gimnazjum. Akcja kończy się tytułową małą maturą.  W ekranizacji książki zagrała Dorota Segda  i dopiero na planie filmowym w naszej szkole okazało się, że obydwoje są jej absolwentami. Dzięki panu Majewskiemu mogliśmy   poznać  atmosferę szkoły i uczniowskie zwyczaje w latach powojennych. Nie obyło się także bez kilku ciekawych historii i anegdot, gdyż nasz gość wcale nie był wzorowym uczniem, a wręcz przeciwnie – uwielbiał żartować z nauczycieli!

,,Mieliśmy takiego germanistę, któremu wydawało się, że jest nadal oficerem – takie miał maniery. Myśmy wymyślali najdziksze historie, żeby mu dokuczyć, chociaż go bardzo lubiliśmy. Taka sympatia, która się przeradza w małe żarty. Myśmy zrobili mu żart naprawdę już bardzo okrutny, mianowicie daliśmy ogłoszenie do gazety w okresie Wielkanocy: ,,Skupuję wydmuszki od jajek” i dorzuciliśmy ,,Edward”, plus jego nazwisko i adres. Chcieliśmy sprawdzić efekt tego, więc starsza siostra jednego z nas poszła do niego z torebką wydmuszek. Nauczyciel otwiera i mówi: ,,Proszę pani! Pani tu już jest szósta! Bardzo panią przepraszam, to nie moja wina, to jakieś nieporozumienie!” Tak nam się to spodobało, że zrobiliśmy mu następny dowcip: przyczepialiśmy na słupach ogłoszenie „Noclegi – Edward S.”

Całe spotkanie przebiegało w miłej, żartobliwej atmosferze.  Nasi goście przybliżyli nam nieco pracę reżysera i aktora, która często nieco różni się od naszych wyobrażeń. Na koniec Dyrektor Leszek Lupa serdecznie podziękował gościom za przybycie i rozmowę. Organizacją całego przedsięwzięcia zajął się Prof. Szulecki, prowadzili Aleksandra Rogoż (1f) oraz Piotr Dziewałtowski-Gintowt (2a).

 

Dominika Kondyjowska 1g

SMAK – Spotkania Młodych Amatorów Kina

12380426_1721775341392041_1974796781_n

Czym jest SMAK?

Jak piszą sami pomysłodawcy,“Spotkania Młodych Amatorów Kina to inicjatywa uczniów krakowskich liceów, którzy kochają kino, chcą wspólnie oglądać premierowe filmy, a po seansie – w luźnej atmosferze – intensywnie dyskutują o tym, co zobaczyli.”

„Dlaczego SMAK? Przede wszystkim z powodu naszych oczekiwań wobec kina. Nie wystarcza nam zwykły multipleks, w którym po seansie widzowie jedynie wyrzucają do kosza puste kubełki po popcornie. Jako młodzi odbiorcy stwierdziliśmy, że chcemy mieć możliwość dyskusji, wspólnej refleksji nad tematami, które poruszają twórcy filmowi” – mówi pomysłodawczyni spotkań, Aleksandra Musiał z V LO.

Spotkania odbywają się raz w miesiącu, w sobotnie przedpołudnia. Każdą projekcję poprzedza wprowadzenie przygotowane przez uczniów krakowskich liceów, a kończy żywa dyskusja na temat obejrzanego filmu. Program spotkań oraz ich przebieg koordynują uczestnicy.

A jak to wszystko wygląda w praktyce?

Pierwszy raz ze SMAK-iem zetknęłam się prawie rok temu. Będąc w jednej z kawiarni, zobaczyłam ulotki promujące sobotnie spotkania w Kinie Pod Baranami. Film, który wtedy reklamowano (o ile się nie mylę, była to Selma w reżyserii Ava DuVernaya), nie zainteresował mnie, i chociaż pomyślałam, że sama inicjatywa jest ciekawa, a pomysł był dobry, to na spotkanie nie poszłam, a o SMAK-uskam na jakiś czas zapomniałam. Potem już w trakcie nowego roku szkolnego, wznowiono comiesięczne spotkania i postanowiłam, że czas się wybrać i zobaczyć, jak to wszystko wygląda. Pierwszy raz udało mi się dopiero w listopadzie. Oglądaliśmy wtedy obraz w reżyserii Marcina Koszałki – Czerwony Pająk. Właściwy seans filmowy poprzedziło drobne wprowadzenie, przygotowane przez uczniów-ochotników.

Idąc na SMAK z reguły nie wiesz, czy film jest dobry – każdy z nas bardzo subiektywnie może spojrzeć na dane dzieło filmowe i jego ocena to kwestia zupełnie indywidualna, ale właśnie poddanie filmu ocenie publiczności jest zdecydowanie najciekawszym momentem spotkań. Ile osób, tyle różnych opinii, które są skrajne (przez co jest jeszcze ciekawej!) Dzięki tej części można zrozumieć sens filmu, dostrzec jego drugie dno lub spojrzeć na postacie z zupełnie innej perspektywy, co jest możliwe dzięki dyskusji prowadzonej pomiędzy liderem spotkania a widownią.

Czy warto?

Trudno mi znaleźć argumenty, które mogłyby przemawiać przeciwko SMAK-owi, może pomijając wczesną porę spotkań. Więc jeśli tylko uwielbiasz kino, lubisz atmosferę kin studyjnych i nie przeszkadza Ci wczesna pora spotkań, to SMAK jest czymś dla Ciebie. Nawet jeśli lubisz kino tylko od czasu do czasu, to warto po prostu przyjść i przekonać się na własnej skórze, czy taka konwencja Ci odpowiada, czy też nie.

Najbliższe spotkanie SMAK-u odbędzie w sobotę 9 kwietnia o godzinie 10.00 w Kinie Pod Baranami i będzie poświęcone Mustangowi, czyli nominowanemu do Oscara (w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny) debiutowi młodej tureckiej reżyserki Deniz Gamze Ergüven.

 

12721966_1721775338058708_1300533985_n

Zapraszamy na SMAK-owego fanpage’a!

 

Olga Filip 1g

Maciej Stuhr z wizytą w Sobieskim

Kameralnie i miło – w takiej atmosferze przebiegało sobotnie spotkanie z wybitnym absolwentem naszej szkoły, Maciejem Stuhrem. Aktor wraz z małżonką, Katarzyną Błażejewską, pojawił się w Sobieskim tuż przed południem i przez ponad godzinę interesująco odpowiadał na pytania prowadzącego spotkanie Antoniego Szymanowicza (klasa 2j) i publiczności. Dzięki nim wrócił na chwilę do szkolnej ławki i, jak sam mówił, poczuł dreszczyk na plecach. Absolwent z 1994 roku wspominał Festiwal Małych Form Teatralnych, w którym na początku jako konferansjer, później aktor, zaczął oswajać się ze wciąż obecną w jego życiu sceną. Nie obyło się również bez porad. Maciej Stuhr skierował je między innymi do początkujących aktorów, którzy już niedługo, podczas 47 edycji FMFT, staną na deskach teatru. Przesłanie jego słów było jasne – bądźcie sobą i dajcie tym postaciom jak najwięcej z siebie. Na zakończenie spotkania aktor otrzymał plakat Andrzeja Mleczki ‘’Zwiedzajmy Kraków”, na którym znajduje się jego mała podobizna. Uczestnicy przedsięwzięcia mieli możliwość zdobycia wyjątkowych autografów i zrobienia pamiątkowych zdjęć ze sławnym Sobieszczakiem. Maciej Stuhr szczególne podziękowania skierował do Antka za przemyślane pytania i wspaniałe prowadzenie wydarzenia. Organizacją całego spotkania zajął się Prof. Szulecki, któremu serdecznie dziękujemy.
Julia Bober 1j

„Z pozdrowieniami dla Schaboszczaków… znaczy… Sobieszczaków!” – Wywiad z Michałem Rusinkiem

 

Michał Rusinek – Literaturoznawca, pisarz, tłumacz. Doktor habilitowany nauk humanistycznych. Był sekretarzem Wisławy Szymborskiej i jej przyjacielem aż do śmierci poetki.

 

 

Czy całe Pana życie jest związane z Krakowem?
Urodziłem się w Krakowie. Ale w dzieciństwie sporo czasu spędziłem w Zakopanem.

Co pan sądzi o podróżowaniu, myślał pan kiedyś o przeprowadzce do innego kraju?
Podróżować lubię bardzo i staram się – z rodziną – jak najczęściej. O przeprowadzce jak dotąd nigdy nie myślałem. Może dlatego, że mój zawód, tzn. polonisty, najlepiej jest wykonywać w Polsce.

Porozmawiajmy o szkole. Do którego liceum pan uczęszczał? Jakie przedmioty lubił Pan najbardziej?

Ukończyłem Liceum Ogólnokształcące nr VI, które wówczas było dość zabawnie położone: między klasztorem męskim a żeńskim. Po jednej stronie bracia paulini grali w piłkę, a po drugiej siostry augustianki okopywały ogródek. Mile wspominam to liceum, chodziłem do klasy z poszerzonym językiem angielskim i bardzo dobrze trafiłem, bo wychowawczynią mojej klasy przez pewien czas była znakomita anglistka, która potem wyjechała do Anglii uczyć Anglików angielskiego. Co, moim zdaniem, nieźle o niej świadczy! W tych czasach nie było łatwego dostępu do podręczników, tak jak teraz. Nasza nauczycielka sama robiła dla nas materiały, które potem wyświetlała na ścianie. Dzięki niej nasza klasa pojechała na wymianę do Anglii, a był to początek lat 90 i takie wymiany nie zdarzały się często. To było bardzo dobre dla językowego obycia.
Mieszkaliśmy u rodzin angielskich i musieliśmy rozmawiać tylko w języku angielskim. Kiedy dzwonili do nas rodzice, okazywało się, że brakuje nam polskich słów. Pamiętam, że nie mogłem sobie przypomnieć, jak jest po polsku „molo”, skoro tego dnia chodziłem po czymś, co się nazywało „pier”. Było to bardzo ciekawe doświadczenie językowe. Angielski odegrał w moim życiu bardzo ważną rolę i myślę, że cała nasza klasa skończyła VI LO z dobrą znajomością języka. Niewiele osób poszło na anglistykę, to im już po prostu nie było potrzebne, solidna nauka w liceum się nam opłaciła.

Drugim przedmiotem, który był dla mnie ważny, też przede wszystkim ze względu na nauczyciela, a właściwie nauczycielkę, był język polski. Moją nauczycielką była osoba, której podręcznik prawdopodobnie znacie, prof. Zofia Agnieszka Kłakówna. Seria podręczników „To lubię” jest jej autorstwa. Wtedy jeszcze nie pisała podręczników, tylko pracowała na WSP, czyli Wyższej Szkole Pedagogicznej, obecnie Uniwersytecie Pedagogicznym. Zajmowała się metodyką, ale miała zasadę, że nie można się zajmować czymś wyłącznie teoretycznie, trzeba to sprawdzać w praktyce. Nauczyła nas pisać. Często kazała nam pisać wypracowania, ale też pisała ich recenzje, jakby to były poważne prace naukowe. W ogóle traktowała nas bardzo poważnie.

Czy jest jakaś lektura szkolna, którą pan źle wspomina?
Nas prof. Kłakówna nauczyła czegoś, czego właściwie nie uczy szkoła. Co więcej, właściwie nie uczymy też tego na studiach: krytycznego spojrzenia na literaturę. Uczyła nas, jak mówić o czymś, co nam się nie podoba, jak to uzasadniać. Szkoła przyzwyczaja do tego, że skoro czemuś poświęcamy czas, to zarazem przyjmujemy, że to jest wartościowe, że należy to cenić. To błąd. Każdy z nas powinien wyrobić w sobie umiejętność konstruktywnej krytyki. Acz należy pamiętać, że do uprawiania takiej krytyki tym bardziej potrzebna jest znajomość przedmiotu: nie można krytykować książki, której się nie czytało.

A co pan sądzi o książkach elektronicznych?                                                      Mam mieszane uczucia. Z jednej strony lubię materialność przedmiotów, zbieram płyty DVD i książki, ale te przedmioty materialne nas wszystkich jakoś przeciążają. Wyobraź sobie, ile to wszystko waży! Rozumiem dążenie młodych ludzi do tego, aby wszystko mieć w wersji elektronicznej, w jakiejś chmurze. Bujanie w obłokach ma teraz nowe znaczenie… Z jednej zatem strony materialność jest przyjemna, bo książka powinna ważyć w dłoni i pachnieć. Są też przecież książki artystyczne, bardzo lubię książki dla dzieci z pięknymi rysunkami – bywają dziełami sztuki! I nie wyobrażam ich sobie na tablecie. Ale z drugiej strony nie uważam, że te urządzenia zabijają książki, czy też powodują, że się mniej czyta, zdecydowanie tak nie jest. Uważam, że jedno wspiera drugie. Są takie książki, które kupuję wyłącznie na czytniki, np. wielkie, grube powieści współczesne, które po prostu wygodniej czyta się na urządzeniach, na przykład na telefonie, gdziekolwiek jesteśmy, w tramwaju, poczekalni.
Zdaje się, że sporo się zmienia w naszych umiejętnościach percepcyjnych, to znaczy, że wolimy czytać krótkie teksty. To,  czym teraz komunikuje się młodzież; Snapchat, Twitter, Facebook, polega na publikowaniu krótkich tekstów. Te tzw. komunikatory wymagają zwięzłości, mają także ogromne znaczenie społeczne, polityczne, informacyjne. Bardzo często z tych ćwierknięć świat dowiaduje się o czymś szybciej, niż z tradycyjnych mediów, nawet tych elektronicznych. Zwięzłość wkroczyła także do literatury: niedawno tłumaczyłem kontynuację przygód Kubusia Puchatka i zauważyłem, że rozdziały w tej nowej wersji książki są krótsze i dzieje się w nich więcej. Tego oczekują dzisiejsi odbiorcy. Nawet ci najmłodsi.

A czy mam Pan czas na czytanie książek?
Myślę, że tak, bo niemal co tydzień recenzuję przynajmniej jedną książkę, co może powodować, że zawyżam średnią.  A poza tym też czytam inne książki, dla własnej przyjemności.

Ma pan jakieś ulubione gatunki?
Owszem, bardzo lubię eseistykę, reportaż oraz poezję. Nie przepadam za fantastyką. Chyba z niej wyrosłem.

Jak zachęciłby Pan Sobieszczaków do czytania większej liczby książek, poza obowiązkowymi lekturami szkolnymi?
Z tym mam kłopot, ponieważ jak można zachęcić człowieka do czytania, skoro jest ono przyjemnością? Przekonywanie kogoś do tego, aby sprawił sobie przyjemność wydaje mi się czynnością nieprzyzwoitą. Więc może wystarczy po prostu przypomnieć o tym, że jest to wielka przyjemność, nie obowiązek szkolny, czy obywatelski.

Bycie humanistą w obecnych czasach wydaje się trudne, niepopularne, wiele osób z Liceum wybiera przedmioty ścisłe, mimo że uważa się duchowo za humanistów. Jak Pan ocenia to zjawisko? Czy humaniści znikną z naszego świata?

Ścisłe i techniczne przedmioty są niezwykle potrzebne. Natomiast nie jestem pewien co do głosów, które ostatnio się odzywają, że humaniści nie są w ogóle potrzebni. Po co jest polonista? Żeby wiedzieć, gdzie wstawić przecinek? Myślę, że nie tylko. Obecnie obserwujemy powrót humanistyki jako nauki, która pozwala zdobyć większą świadomość językową. Ta znów potrzeba jest we wszystkich dziedzinach: od polityki, przez biznes, aż po nauki ścisłe.

Mam jeszcze pytanie dotyczące Wisławy Szymborskiej. Czy trudno było być sekretarzem takiej niezwykłej osoby?
Szczerze mówiąc, mam problem, aby o tym mówić w kategoriach pracy. Faktycznie, sekretarz literacki to jest funkcja, która może różnie wyglądać. Byli tacy sekretarze, którzy po prostu siedzieli w bibliotekach, robiąc dla swoich pisarzy tzw. research. Poeci rzadko potrzebują researchu. Ja służyłem głównie do kontaktów z mediami. Można by mnie nazwać rzecznikiem prasowym pani Wisławy.

Czy relacje, które Państwa łączyły były oficjalne, czy bardziej przyjacielskie?
To była osoba, która wszystkich sobie prywatyzowała, nie potrafiła pozostawać z ludźmi w czysto oficjalnych relacjach. Szymborską bardzo trudno było zaklasyfikować. Ona po prostu miała osobną przegródkę. Niektórzy nawet twierdzili, że pochodziła z kosmosu.

Proszę powiedzieć, jakie są cele statutowe fundacji, której Pan przewodniczy?
Szymborska określiła cele fundacji, bo to ona stworzyła jej statut. Głównym celem jest organizowanie konkursu na najlepszą książkę poetycką zeszłego roku. Poza tym stypendium im. Adama Włodka dla młodego twórcy albo badacza literatury. Adam Włodek był prywatnie mężem pani  Wisławy, ale także opiekunem Koła Młodych przy Związku Literatów Polskich i wielu pisarzy zawdzięcza mu swój debiut i pomoc przy redagowaniu wierszy. Szymborska postanowiła właśnie jemu oddać hołd w postaci tej nagrody. Opiekujemy się także twórczością Wisławy Szymborskiej, my ją wydajemy, podpisujemy umowy z zagranicznymi wydawcami itd. A poza tym dwa razy do roku rozdajemy zapomogi dla ludzi pióra, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji materialnej. To jest coś, co robiła Szymborska przez niemal całe życie…

Bardzo dziękuję, że znalazł Pan czas dla czytelników „Famy”.

 

Zuzanna Gradoń

(Przed)wczesny początek sukcesu

artykuł z dnia 22.10.2015 r.

„Jedziemy do Francji!” – to hasło można ostatnio usłyszeć wszędzie. Prasa, telewizja czy portale społecznościowe nie stronią od pokazywania statystyk oraz zachwyconych obrotem sprawy kibiców. W wywiadach już padają pytania o szanse i wyniki Polaków podczas Euro 2016, które rozpocznie się w czerwcu przyszłego roku. No właśnie, czy na wszystko nie jest jeszcze za wcześnie?

Do Euro pozostało siedem miesięcy, trochę dużo, zbyt dużo, by pytać o formę zawodników, która, jak sami wiemy, odgrywa główną rolę w walce o jak najlepszy rezultat. Trzecioklasiści będą już wtedy po maturach, a wkrótce potem poznają wyniki rekrutacji na studia. Trochę odległa perspektywa, nie sądzicie? Mówienie o szansach na wyjście z grupy brzmi jak spekulacje na temat: „jakie pytanie dostanę na maturze ustnej z polskiego?” – kompletny bezsens. Nie traćmy głowy, na wszystko przyjdzie jeszcze czas. Teraz skupmy się na solidnym przygotowaniu do tego, co przed nami. Dzięki niemu będziemy się zbliżać do naszego upragnionego celu. Wszystkie zaprzątające nasze myśli złudzenia czy zagwozdki odłóżmy na bok, one tylko niepotrzebnie absorbują nasz czas. Dotyczy to wszystkich, pierwszaków, drugoklasistów, maturzystów oraz naszych piłkarzy – w końcu wszyscy mamy coś ze sobą wspólnego…

Czasu jest jeszcze dużo, lecz, jak dobrze wiemy, upłynie on niezwykle szybko. W tym momencie nie możemy jednak przesądzać: „Ile goli strzeli Lewandowski?”, „Czy Szczęsny wróci do bramki?”. Kto z nas tego nie słyszał w przeciągu ostatnich dwóch miesięcy? To wielkie poruszenie, którego jesteśmy świadkami, naprawdę nie ma żadnego sensu i nie mam bladego pojęcia, czemu niektórym tak trudno jest to zrozumieć. Jeśli ktoś chce sobie zawracać tym głowę, proszę bardzo. Po co jednak przenosić to na forum publiczne, odpowiedzcie sobie sami…

Kiedyś usłyszałam zdanie, które brzmiało mniej więcej tak: wszystko co usłyszymy to opinia, a nie fakt. Dopiero ostatnio zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo pasuje ono do tej sytuacji. Szczególnie teraz radzę nam wszystkim, żebyśmy o nim nie zapomnieli i z dala od szumu i zgiełku pracowali na swój sukces. Gdy ludzie coś mówią, czasami pod wpływem emocji (jak to miało miejsce 11 października) nie zawsze ma to taki sens, jakby sobie tego życzyli. Można, a wręcz trzeba uznać to za „usprawiedliwienie”, nie ciągnąć ich za uszy, lecz po prostu przepuścić obok siebie.

Polscy piłkarze dokonali czegoś, o czym każdy marzył, ale nie śmiał głośno tego powiedzieć. Odnieśli wielki sukces, z którego możemy (musimy!) być dumni. Oczywistym jest, że teraz zacznie się mowa o wyjściu reprezentacji z grupy, czego wszyscy, bez wyjątków chcemy. Nie powinniśmy jednak zapominać, że dla naszej drużyny, która jest jeszcze bardzo młoda i stosunkowo „świeża”, sam awans jest ogromnym sukcesem, a naszym zadaniem (kibiców) jest docenianie ich postępów, nawet tych najmniejszych. Dwa lata temu, dokładnie 1 listopada, funkcję selekcjonera objął Adam Nawałka. Kłamstwem byłoby, gdybym napisała, że wtedy wszystko zmieniło się o 180 stopni. Wszystko i wszyscy potrzebujemy czasu na zmiany… Od tamtej pory coś jednak uskrzydliło zawodników i ku uciesze wszystkich wciąż to trwa.

Do naszej drużyny, z której jestem naprawdę dumna, pasuje  porównanie do ziarna. Tak, ziarna. Ktoś je zasiał, powoli, dzień po dniu zaczęło kiełkować i z upływem czasu puszczać pierwsze listki. W tym momencie jest teraz reprezentacja. Jak wszyscy widzimy, długa jeszcze droga do stabilnego drzewa. Szczerze? Mam nadzieję, że będzie ogromne…

 

Julia Bober

Rzecz o Jasiu, blondynkach i endorfinach.

NAUKA. To brzmi poważnie. Temat zarezerwowany dla wybitnych profesorów, coś, o czym można mówić jedynie w uniwersyteckich gmachach i koniecznie językiem, którego nie zrozumie przeciętny zjadacz chleba.

A przecież nauka powstała, bo człowiek chciał poznawać, opisywać i rozumieć świat, w którym żyje. Przecież wciąż czasem nas zaskakuje, czasem rozbawia, czasem przeraża, czasem… Wymieniać można długo.

O takiej nauce – bliskiej zwykłemu życiu, inspirującej, która ciekawi i budzi emocje, chciałabym pisać w rubryce, którą zatytułowałam Szkiełkiem i okiem. Będzie mi miło, jeśli zechcecie zostać jej stałymi czytelnikami.

Jako że zawsze dobrze jest na początku zdefiniować zjawisko, które chce się przedstawić, nie mam zamiaru postępować inaczej. Oddaję zatem głos Słownikowi Języka Polskiego z końca XIX wieku, w którym czytamy o pewnym zjawisku: działanie duszy, rodzące się z przyjemności wrażeń lub szyderczego usposobienia, objawiające się na twarzy przedłużeniem gęby i uformowaniem się podłużnego dołku na jagodach, przy czym powietrze prędko wychodzi z płuc, chodzi oczywiście o ŚMIECH.  

Okazuje się, że śmiech całkiem na poważnie interesuje naukowców. Wspomnieć można na przykład zespół z Uniwersytetu Kansai w Japonii, który stworzył system do pomiaru intensywności śmiechu. Poprzez odpowiednie czujniki umieszczone na ciele badanego, monitorowana jest częstotliwość skurczów mięśni na policzkach, klatce piersiowej i brzuchu. Nie zabrakło też jednostki – 5 aH to jedna sekunda silnego, szczerego śmiechu. Z kolei główną różnicą między śmiechem autentycznym a udawanym, jest brak pracy przepony w tym drugim przypadku.

Badacze przychodzą również z pomocą tym, którzy chcą poznać sekret opowiadania zabawnych dowcipów. Amerykański naukowiec Igor Krishtafovich opracował wzór na „efekt humorystyczny”, czyli inaczej mówiąc, zabawność żartu:

HE = PI x C/T + BM, gdzie HE – efekt humorystyczny, PI – zaangażowanie osobiste, C – podświadomość żartu, T – czas opowiadania żartu (jego długość), BM – nastrój/podłoże żartu. Podświadomości żartu to czas, w którym publiczność rozwiąże skonstruowany przez opowiadającego problem, najlepiej gdy wynosi on od 1 do 2 sekund.

W tym miejscu warto zadać dwa podstawowe pytania: czy śmiech jest umiejętnością tylko ludzką i czemu tak właściwie się śmiejemy?

Odpowiedź na pierwsze pytanie przynoszą badania przeprowadzone przez naukowców z University of Portsmouth. Poddali oni analizie ponad 800 nagrań 24 młodych orangutanów, goryli, szympansów, bonobo oraz dzieci. Wszystkie nagrania zostały wykonane w trakcie zabawy, podczas której badane zwierzęta i dzieci były łaskotane. W rezultacie dowiedziono, że śmiech ludzi i małp człekokształtnych  ma wspólne pochodzenie, co więcej stopień ich podobieństwa odpowiada stopniowi pokrewieństwa genetycznego. Warto dodać, że śmiech ludzki ze względu na czynnik, który go wywołuje, podzielić można na śmiech wywołany łaskotaniem, wynikający z dobrego humoru i drwiący. Nie udało mi się jednak przeprowadzić żadnych badań zajmujących się dwoma ostatnimi rodzajami śmiechu u zwierząt.

Jeżeli natomiast chodzi o korzyści z wybuchów wesołości, to okazuje się, że nie należy lekceważyć mądrości zawartej w powiedzeniu „śmiech to zdrowie”. „Chichotanie” powoduje wydzielanie do krwi zwiększonych ilości endorfin, nazywanych hormonem szczęścia, które wpływają na zmniejszenie odczuwanego bólu oraz pozytywne nastawienie do życia. Ponadto zwiększa się w organizmie stężenie immunoglobuliny A oraz limfocytów T, odpowiedzialnych za odporność. Gromki śmiech, powodując wdychanie dużej ilości tlenu, pozwala dotleniać tkanki, a przez to poprawia pracę mózgu. Wpływa zatem na wzrost kreatywności i zdolności zapamiętywania. Można zatem wnioskować, że wykładowcy i mówcy wplatając żarty w swoje wykłady i przemówienia wiedzą, co robią.

Wszystkie te fakty tłumaczą, dlaczego śmiech używany bywa jako… środek terapeutyczny. Jednym z pierwszych, którzy zaczęli traktować śmiech jako pomoc w walce o zdrowie, był pisarz Norman Cousins, cierpiący z powodu bolesnej choroby zwyrodnieniowej stawów. Spędzał on czas, oglądając komedie braci Marx, co przynosiło mu ulgę, a swoje spostrzeżenia opublikował w książce, wywołując zainteresowanie naukowców. Z kolei w Azji bardzo popularna jest tzw. joga śmiechu, polegająca na grupowym chichotaniu przez określony czas. Podstawowym założeniem takich zajęć jest hipoteza, że ludzki organizm nie odróżnia śmiechu wymuszonego od spontanicznego. Obecnie podobne grupy zaczynają pojawiać się w Polsce, a uczestniczący w zajęciach często mówią, że pomagają im one zachować pozytywne nastawienie.

Cały ruch, traktujący śmiech jako formę terapii, nazywany bywa gelotologią. Natomiast z formalnego punktu widzenia gelotologia to nauka, zajmująca się badaniem śmiechu i jego wpływu na zdrowie.

Na koniec niepokojąca statystyka: według niemieckiego psychologa Michaela Titze współcześnie śmiejemy się nie więcej niż 6 minut dziennie, a więc trzy razy krócej niż 50 lat temu. W związku z tym chciałabym wypisać Wam receptę do zrealizowania bez konieczności udania się do apteki: śmiejcie się! Na zdrowie!

 

Podziękowania kieruję do dr. Zbigniewa Bohdana, który zainspirował mnie do napisania tego tekstu swoim wykładem „Znaczenie humoru w opiece nad chorym”, wygłoszonym w ramach VIII Ogólnopolskiej Konferencji Wolontariatu Hospicyjnego Jakość posługi – profesjonalizm 10.10.2015 r w Radomiu.

Pracując nad artykułem korzystałam z:

pl.wikipedia.org

http://www.focus.pl.

 

 

Anna Rzemińska