Horyzonty współpracy 2016/2017

Nowy rok szkolny…nowe wyzwania,  doświadczenia, znajomości i oczywiście nowy samorząd uczniowski. Już piętnastego października rusza wyścig sztabów wyborczych i kandydatów, a na mecie czeka fotel nowego prezydenta szkoły. Z tej okazji FAMA postanowiła przeprowadzić wywiad z obecnym prezydentem Sobieskiego, który już niedługo odda szablę komuś innemu.

Czytaj dalej

„A przyjaciele nazywali go małym Leonardem da Vinci…”. Wywiad z Moniką Wąs, autorką książki o Wiesławie Dymnym

Każdy z nas szuka w życiu inspiracji. Niewątpliwie może nią być postać Wiesława Dymnego, wybitnego artysty Piwnicy pod Baranami, którego w swojej książce „Dymny. Życie z diabłami i aniołami” opisuje Monika Wąs. Zapraszam Was do przeczytania wywiadu z autorką tej książki, a zarazem do poznania historii wyjątkowego człowieka.monikawas

Julia Bober: Spotykamy się w Piwnicy pod Baranami, wyjątkowym miejscu dla Wiesława Dymnego, ale także kluczowym w Pani książce. Jaką rolę odegrało to miejsce dla artysty, jakim był Wiesław Dymny?

Monika Wąs: Kiedy Dymny przyjechał do Krakowa z podbeskidzkiej wsi, aby studiować na ASP, to właśnie wtedy w Piwnicy pod Baranami zaczęła się jego kariera artystyczna. Było to miejsce spotkań artystycznie uzdolnionej młodzieży. Początkowo Dymny zajmował się wszystkim oprócz występowania przed publicznością. Do jego zadań należało między innymi budowanie sceny z desek. Jednak ciągłe przybywanie w artystycznym otoczeniu oraz wpływ Barbary Nawratowicz, jego ówczesnej miłości, sprawiły, że zdecydował się na prezentowanie swojej twórczości ludziom zgromadzonym w Piwnicy. To miejsce ciągle przewijało się w jego życiu i do końca było sceną jego największego zaangażowania artystycznego.

J.B: Czy może Pani przybliżyć w kilku zdaniach czytelnikom FAMY postać Dymnego, kim był, czego dokonał?

M.W: Wielu osobom nazwisko Dymny przywodzi na myśl Annę Dymną, natomiast o Wiesławie Dymnym słyszeli co najwyżej jedno, dwa zdania. Ja sama, zaczynając pisać pracę magisterską, nie wiedziałam o nim prawie nic. Teraz rozpoznawany dopiero po chwili zastanowienia jako mąż Anny Dymnej, kiedyś był prawdziwą gwiazdą całej społeczności artystycznej. Dymny był artystą kabaretowym, malarzem, rzeźbiarzem, scenografem. Czasami też pojawiał się na ekranie w roli aktora. Miał nieograniczoną wręcz liczbę talentów, dlatego przyjaciele nazywali go małym Leonardem da Vinci.

J.B: Dlaczego spośród tylu artystów opisała Pani losy właśnie Dymnego?

M.W: Piwnica pod Baranami była kuźnią talentów. Większość osób związanych z nią czy to krócej czy dłużej stała się z czasem uznanymi artystami. To między innymi, Zygmunt Konieczny, Krystyna Zachwatowicz czy Andrzej Wajda. Dymny natomiast, chociaż błyszczał najbardziej, został zapomniany. Sam jednak nie dbał o to, by jego dorobek się zachował i to pewnie właśnie dlatego zaintrygowała mnie ta postać.13161350_1279709065391349_275331152_o

J.B: Tytuł książki „Dymny. Życie z diabłami i aniołami” nie jest oczywisty, co on oznacza?

M.W: Oznacza to, że w życiu Dymnego były i te diabły i anioły. Aniołem niewątpliwie była jego ostatnia żona, Anna Dymna. Diabły siedziały w nim w środku, były to różnorakie słabości, między innymi alkohol. Z tego wewnętrznego rozdarcia, które było udziałem Dymnego, rodzi się nie tylko coś ciekawego, ale także sztuka, sztuka przez duże „S”.

J.B: Pisze Pani, że zaczęła odwiedzać Piwnicę pod Baranami w wieku licealnym, w którym są teraz nasi czytelnicy. Czym Panią przyciągnęło to miejsce?

M.W: Moja nauczycielka języka rosyjskiego w X LO, prof. Maria Buczyńska, przyjaźniła się z Piotrem Skrzyneckim i organizowała z nim teatrzyk uczniowski. Tak po raz pierwszy spotkałam Piotra Skrzyneckiego, który przychodził do nas na próby, a później, ponieważ byłyśmy już w drugiej klasie liceum, zapraszał nas na wino. W taki właśnie sposób zetknęłam się z Piwnicą i zaczęłam tu przychodzić. W pewnym sensie dzięki szkolnemu teatrzykowi zostałam oczarowana tym miejscem na dłużej.

J.B: Jak w czasach Dymnego wyglądało życie kulturalne Krakowa?

M.W: To były czasy bardzo trudne. Reżim komunistyczny powstrzymywał przed kształtowaniem swojej niezależności czy osobowości. W Krakowie był to pomimo wszystko czas, kiedy odkryto czy też objawiło się wiele talentów artystycznych, a Piwnica przeżywała swój rozkwit. Wiele osób, które wbrew tej szarej rzeczywistości chciało się rozwijać, spotykało się w różnych miejscach, wśród których Piwnica pod Baranami stanowiła miejsce szczególne. Tutaj wymieniali swoje poglądy i pomysły i w czasach tej swoistej niewoli chcieli stworzyć miejsce nieskrępowanej niczym wolności i twórczości.

J.B: Czy myśli Pani, że było ono ciekawsze niż teraz?

M.W: Było inaczej. Teraz z jednej strony jest łatwiej, bo mamy wolność i każdy może robić co chce i jak chce. Natomiast z drugiej strony jest wiele pokus, które powodują, że zamiast skupiać się na czystej twórczości, naszą uwagę zwracamy na zarobek czy też jak najszybsze zrobienie „kariery”. W czasach Dymnego sztuka była możliwością i drogą ucieczki od przygnębiającej rzeczywistości. Praktycznie stanowiła ona jedyną treść życia artystów. Nie musieli iść do pracy od 9 do 17, tylko mogli delektować się sztuką i samemu ją tworzyć.

J.B: Gdyby któryś z licealistów chciał się wybrać w podróż śladami Dymnego, to które miejsca w Krakowie powinien odwiedzić?

M.W: Piwnica pod Baranami to oczywiście miejsce numer jeden na tej liście. W Krakowie Dymny chodził także do Klubu pod Jaszczurami oraz współpracował z Teatrem 38, który mieścił się tuż obok. Na pewno jego mieszkanie, a właściwie strych w kamienicy zaprojektowanej przez znanego krakowskiego architekta Szyszko-Bohusza na ul. Zyblikiewicza. Spacerował też po Kazimierzu, gdzie jako student rysował Starą Synagogę. Poza Krakowem warto wymienić  Łódź czy Warszawę z uwagi na związki artysty ze światem filmowym.

J.B: Pisząc swoją książkę, poznała Pani wiele inspirujących i znanych osób. Kogo zapamiętała Pani najbardziej i dlaczego?

M.W: To była jedna z przyjemniejszych części pracy nad książką i sama sobie tego zazdroszczę. Mimo tego, że wszystkie te postacie są w wieku dojrzałym, to wciąż są fascynujące, pełne życia i różnych pomysłów. To była dla mnie doskonała lekcja, podczas której zobaczyłam, że człowiek mimo swojego wieku może być wciąż młody duszą i bardzo bogaty twórczo.  Jedną z ciekawszych rozmów była ta z reżyserem Kazimierzem Kutzem, przyjacielem Dymnego, który ze względu na swój zawód celnie potrafi opisać i przedstawić osobę, o której mówi. Wszyscy mnie czegoś nauczyli i na pewno jestem bogatsza o te doświadczenia, które zdobyłam rozmawiając z nimi.

J.B: Co przysporzyło Pani najwięcej problemów podczas pisania książki?

M.W: Chyba to, że po Dymnym niewiele zostało. Większość jego tekstów spłonęła, natomiast ja miałam to szczęście, że pani Anna Dymna umożliwiła mi dostęp do jej prywatnego archiwum. Bez jej pomocy na pewno bym sobie nie poradziła. Docieranie do tych pamiątek i prawdy sprawiło mi wiele kłopotów, bo Dymny słynął m.in. z tego, że  lubił zmyślać, konfabulować– ale to właśnie ta wymyślona rzeczywistość także składała się na obraz tego artysty.

J.B: Przeczytałam gdzieś, że Dymny potrafił się bawić aż do samozatracenia. Czy myśli Pani, że charakter artysty, który nie należał do najłatwiejszych, pomagał mu w karierze, twórczości czy wręcz przeciwnie – stanowił pewną barierę?

M.W: Dymny we wszystko co robił angażował się w stu procentach. Właśnie dlatego nie skończył studiów, bo wolał poświęcić się  Piwnicy. Nie znosił próżni i nicnierobienia, zawsze znalazł coś do roboty. W jednym z listów do Anny Dymnej pisał, że najgorsze jest właśnie nicnierobienie i brak działania, bo od takiego zachowania, a właściwie jego braku, człowiek się zatraca. Działanie na sto procent pozwoliło mu na realizowanie się w wielu dziedzinach, ale z drugiej strony nie pozwoliło mu niczego dokończyć.

J.B: Losy rodziny Dymnego nie należały do najłatwiejszych. Ucieczka przed sowiecką okupacją w czasie drugiej wojny i późniejsza śmierć ojca należały do traumatycznych przeżyć. Czy miały one wpływ na jego późniejsza twórczość?

M.W: Na pewno. Trzeba natomiast pamiętać, że każdy w tamtych czasach miał doświadczenia traumatyczne. Młodzież nie chciała wtedy o tym rozmawiać, cieszyli się z tego, że jest jakaś wolność i dzięki niej mogą tworzyć. Ich przeżycia przejawiały się natomiast w tekstach literackich, gdzie wracali pamięcią do trudnych czasów swojego dzieciństwa.

J.B: Piwnica pod Baranami – jak i czy w ogóle zmieniło się to miejsce przez wszystkie lata?

M.W: Kiedy Dymny trafił do Piwnicy, była niczym innym niż czarną dziurą, pozostałością po wojennym schronie. Przez ludzi, których tu gromadziła, została zaadaptowana na miejsce w pewnym sensie mroczne, ale zarazem bardzo prywatne i bezpieczne. Jak ja zaczęłam tutaj przychodzić, to też było inaczej: na ścianach wisiało dużo mniej obrazów i dekoracji.

J.B: Czyli Piwnica jest pewnym wehikułem czasu?

M.W: Tak, w pewnym sensie tak. Każdy z tych obrazów ma jakąś swoją historię, która tworzy to miejsce i przypomina właśnie te dawne czasy.

J.B: Czy postać Dymnego jest dla Pani inspiracją?

M.W: Dymny stał się dla mnie symbolem postaci, która stara się być wolna niezależnie od ograniczeń, wewnętrznych czy zewnętrznych. Niezależnie w jakich czasach żyjemy, zawsze są w nas takie ograniczenia. Pokazuje on, że trudno jest przekraczać samego siebie, a jeśli chce się to robić, trzeba zapłacić najwyższą cenę.

J.B: Jak postać Dymnego wpłynęła na Annę Dymną i rozwój jej kariery?

M.W: Anna Dymna, poznając Wiesława, była młodą, śliczną dziewczyną, która dopiero wchodziła w zawód aktorski, Dymny był już w tamtych czasach rozpoznawalnym artystą, więc można powiedzieć, że zderzyły się ze sobą dwa różne światy. Oboje mieli jednak bardzo ciekawe i interesujące osobowości i razem zdecydowali się pracować na to nazwisko. Ich wspólny znajomy, Kazimierz Kutz, powiedział mi kiedyś, że najdoskonalszym dziełem Dymnego jest właśnie Anna. To wszystko, co ona teraz robi, jej działania w fundacji, ale też ogromna pracowitość, to efekt tego spotkania, życia z Dymnym. Pokazuje nam to, co może się rodzić miłości oprócz samego uczucia. Drugi człowiek jest po to, aby nas inspirować i motywować do dalszego działania. Taką osobą był Dymny dla Anny, ale zarazem ona dla niego.

J.B: Gdyby Dymny żył dalej, to czy myśli Pani, że świat byłby lepszy?

M.W: Wszystkim rozmówcom zadawałam pytanie, o którym nie wspominam w książce –  co by było, gdyby Dymny żył do dzisiaj. Odpowiedzi były różne, od pracy w reklamie, aktorstwa  do kompletnego braku akceptacji dla dzisiejszego świata. Bliskie mi jest przekonanie, że sztuka może zmieniać świat i miejmy nadzieję, że tak jest. Jestem pewna, że tak samo byłoby w przypadku Dymnego.

J.B: I już ostatnie pytanie. Czy myśli Pani, że obecni licealiści mogą być w jakimś stopniu podobni do Wiesława Dymnego?13169813_1279709168724672_197552872_o

M.W: Cechą młodości jest niezgoda na realia, w jakich żyjemy, oraz bunt. Dymny bez dwóch zdań był buntownikiem. A zatem może on być inspiracją dla młodych ludzi i dawać im siłę do kształtowania własnego „ja”. Mam nadzieję, przekonanie, że świat ludziom sprzyja i że każdy odnajduje w nim siebie, jeżeli tylko ma się odwagę bycia sobą i wierzy się w swoje marzenia. Dlatego tak jak robił to Dymny, trzeba dążyć do celu i rozwijać swoje pasje.

J.B: Serdecznie dziękuję za rozmowę i życzę dalszych sukcesów autorskich.

„Z pozdrowieniami dla Schaboszczaków… znaczy… Sobieszczaków!” – Wywiad z Michałem Rusinkiem

 

Michał Rusinek – Literaturoznawca, pisarz, tłumacz. Doktor habilitowany nauk humanistycznych. Był sekretarzem Wisławy Szymborskiej i jej przyjacielem aż do śmierci poetki.

 

 

Czy całe Pana życie jest związane z Krakowem?
Urodziłem się w Krakowie. Ale w dzieciństwie sporo czasu spędziłem w Zakopanem.

Co pan sądzi o podróżowaniu, myślał pan kiedyś o przeprowadzce do innego kraju?
Podróżować lubię bardzo i staram się – z rodziną – jak najczęściej. O przeprowadzce jak dotąd nigdy nie myślałem. Może dlatego, że mój zawód, tzn. polonisty, najlepiej jest wykonywać w Polsce.

Porozmawiajmy o szkole. Do którego liceum pan uczęszczał? Jakie przedmioty lubił Pan najbardziej?

Ukończyłem Liceum Ogólnokształcące nr VI, które wówczas było dość zabawnie położone: między klasztorem męskim a żeńskim. Po jednej stronie bracia paulini grali w piłkę, a po drugiej siostry augustianki okopywały ogródek. Mile wspominam to liceum, chodziłem do klasy z poszerzonym językiem angielskim i bardzo dobrze trafiłem, bo wychowawczynią mojej klasy przez pewien czas była znakomita anglistka, która potem wyjechała do Anglii uczyć Anglików angielskiego. Co, moim zdaniem, nieźle o niej świadczy! W tych czasach nie było łatwego dostępu do podręczników, tak jak teraz. Nasza nauczycielka sama robiła dla nas materiały, które potem wyświetlała na ścianie. Dzięki niej nasza klasa pojechała na wymianę do Anglii, a był to początek lat 90 i takie wymiany nie zdarzały się często. To było bardzo dobre dla językowego obycia.
Mieszkaliśmy u rodzin angielskich i musieliśmy rozmawiać tylko w języku angielskim. Kiedy dzwonili do nas rodzice, okazywało się, że brakuje nam polskich słów. Pamiętam, że nie mogłem sobie przypomnieć, jak jest po polsku „molo”, skoro tego dnia chodziłem po czymś, co się nazywało „pier”. Było to bardzo ciekawe doświadczenie językowe. Angielski odegrał w moim życiu bardzo ważną rolę i myślę, że cała nasza klasa skończyła VI LO z dobrą znajomością języka. Niewiele osób poszło na anglistykę, to im już po prostu nie było potrzebne, solidna nauka w liceum się nam opłaciła.

Drugim przedmiotem, który był dla mnie ważny, też przede wszystkim ze względu na nauczyciela, a właściwie nauczycielkę, był język polski. Moją nauczycielką była osoba, której podręcznik prawdopodobnie znacie, prof. Zofia Agnieszka Kłakówna. Seria podręczników „To lubię” jest jej autorstwa. Wtedy jeszcze nie pisała podręczników, tylko pracowała na WSP, czyli Wyższej Szkole Pedagogicznej, obecnie Uniwersytecie Pedagogicznym. Zajmowała się metodyką, ale miała zasadę, że nie można się zajmować czymś wyłącznie teoretycznie, trzeba to sprawdzać w praktyce. Nauczyła nas pisać. Często kazała nam pisać wypracowania, ale też pisała ich recenzje, jakby to były poważne prace naukowe. W ogóle traktowała nas bardzo poważnie.

Czy jest jakaś lektura szkolna, którą pan źle wspomina?
Nas prof. Kłakówna nauczyła czegoś, czego właściwie nie uczy szkoła. Co więcej, właściwie nie uczymy też tego na studiach: krytycznego spojrzenia na literaturę. Uczyła nas, jak mówić o czymś, co nam się nie podoba, jak to uzasadniać. Szkoła przyzwyczaja do tego, że skoro czemuś poświęcamy czas, to zarazem przyjmujemy, że to jest wartościowe, że należy to cenić. To błąd. Każdy z nas powinien wyrobić w sobie umiejętność konstruktywnej krytyki. Acz należy pamiętać, że do uprawiania takiej krytyki tym bardziej potrzebna jest znajomość przedmiotu: nie można krytykować książki, której się nie czytało.

A co pan sądzi o książkach elektronicznych?                                                      Mam mieszane uczucia. Z jednej strony lubię materialność przedmiotów, zbieram płyty DVD i książki, ale te przedmioty materialne nas wszystkich jakoś przeciążają. Wyobraź sobie, ile to wszystko waży! Rozumiem dążenie młodych ludzi do tego, aby wszystko mieć w wersji elektronicznej, w jakiejś chmurze. Bujanie w obłokach ma teraz nowe znaczenie… Z jednej zatem strony materialność jest przyjemna, bo książka powinna ważyć w dłoni i pachnieć. Są też przecież książki artystyczne, bardzo lubię książki dla dzieci z pięknymi rysunkami – bywają dziełami sztuki! I nie wyobrażam ich sobie na tablecie. Ale z drugiej strony nie uważam, że te urządzenia zabijają książki, czy też powodują, że się mniej czyta, zdecydowanie tak nie jest. Uważam, że jedno wspiera drugie. Są takie książki, które kupuję wyłącznie na czytniki, np. wielkie, grube powieści współczesne, które po prostu wygodniej czyta się na urządzeniach, na przykład na telefonie, gdziekolwiek jesteśmy, w tramwaju, poczekalni.
Zdaje się, że sporo się zmienia w naszych umiejętnościach percepcyjnych, to znaczy, że wolimy czytać krótkie teksty. To,  czym teraz komunikuje się młodzież; Snapchat, Twitter, Facebook, polega na publikowaniu krótkich tekstów. Te tzw. komunikatory wymagają zwięzłości, mają także ogromne znaczenie społeczne, polityczne, informacyjne. Bardzo często z tych ćwierknięć świat dowiaduje się o czymś szybciej, niż z tradycyjnych mediów, nawet tych elektronicznych. Zwięzłość wkroczyła także do literatury: niedawno tłumaczyłem kontynuację przygód Kubusia Puchatka i zauważyłem, że rozdziały w tej nowej wersji książki są krótsze i dzieje się w nich więcej. Tego oczekują dzisiejsi odbiorcy. Nawet ci najmłodsi.

A czy mam Pan czas na czytanie książek?
Myślę, że tak, bo niemal co tydzień recenzuję przynajmniej jedną książkę, co może powodować, że zawyżam średnią.  A poza tym też czytam inne książki, dla własnej przyjemności.

Ma pan jakieś ulubione gatunki?
Owszem, bardzo lubię eseistykę, reportaż oraz poezję. Nie przepadam za fantastyką. Chyba z niej wyrosłem.

Jak zachęciłby Pan Sobieszczaków do czytania większej liczby książek, poza obowiązkowymi lekturami szkolnymi?
Z tym mam kłopot, ponieważ jak można zachęcić człowieka do czytania, skoro jest ono przyjemnością? Przekonywanie kogoś do tego, aby sprawił sobie przyjemność wydaje mi się czynnością nieprzyzwoitą. Więc może wystarczy po prostu przypomnieć o tym, że jest to wielka przyjemność, nie obowiązek szkolny, czy obywatelski.

Bycie humanistą w obecnych czasach wydaje się trudne, niepopularne, wiele osób z Liceum wybiera przedmioty ścisłe, mimo że uważa się duchowo za humanistów. Jak Pan ocenia to zjawisko? Czy humaniści znikną z naszego świata?

Ścisłe i techniczne przedmioty są niezwykle potrzebne. Natomiast nie jestem pewien co do głosów, które ostatnio się odzywają, że humaniści nie są w ogóle potrzebni. Po co jest polonista? Żeby wiedzieć, gdzie wstawić przecinek? Myślę, że nie tylko. Obecnie obserwujemy powrót humanistyki jako nauki, która pozwala zdobyć większą świadomość językową. Ta znów potrzeba jest we wszystkich dziedzinach: od polityki, przez biznes, aż po nauki ścisłe.

Mam jeszcze pytanie dotyczące Wisławy Szymborskiej. Czy trudno było być sekretarzem takiej niezwykłej osoby?
Szczerze mówiąc, mam problem, aby o tym mówić w kategoriach pracy. Faktycznie, sekretarz literacki to jest funkcja, która może różnie wyglądać. Byli tacy sekretarze, którzy po prostu siedzieli w bibliotekach, robiąc dla swoich pisarzy tzw. research. Poeci rzadko potrzebują researchu. Ja służyłem głównie do kontaktów z mediami. Można by mnie nazwać rzecznikiem prasowym pani Wisławy.

Czy relacje, które Państwa łączyły były oficjalne, czy bardziej przyjacielskie?
To była osoba, która wszystkich sobie prywatyzowała, nie potrafiła pozostawać z ludźmi w czysto oficjalnych relacjach. Szymborską bardzo trudno było zaklasyfikować. Ona po prostu miała osobną przegródkę. Niektórzy nawet twierdzili, że pochodziła z kosmosu.

Proszę powiedzieć, jakie są cele statutowe fundacji, której Pan przewodniczy?
Szymborska określiła cele fundacji, bo to ona stworzyła jej statut. Głównym celem jest organizowanie konkursu na najlepszą książkę poetycką zeszłego roku. Poza tym stypendium im. Adama Włodka dla młodego twórcy albo badacza literatury. Adam Włodek był prywatnie mężem pani  Wisławy, ale także opiekunem Koła Młodych przy Związku Literatów Polskich i wielu pisarzy zawdzięcza mu swój debiut i pomoc przy redagowaniu wierszy. Szymborska postanowiła właśnie jemu oddać hołd w postaci tej nagrody. Opiekujemy się także twórczością Wisławy Szymborskiej, my ją wydajemy, podpisujemy umowy z zagranicznymi wydawcami itd. A poza tym dwa razy do roku rozdajemy zapomogi dla ludzi pióra, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji materialnej. To jest coś, co robiła Szymborska przez niemal całe życie…

Bardzo dziękuję, że znalazł Pan czas dla czytelników „Famy”.

 

Zuzanna Gradoń