„Z pozdrowieniami dla Schaboszczaków… znaczy… Sobieszczaków!” – Wywiad z Michałem Rusinkiem

 

Michał Rusinek – Literaturoznawca, pisarz, tłumacz. Doktor habilitowany nauk humanistycznych. Był sekretarzem Wisławy Szymborskiej i jej przyjacielem aż do śmierci poetki.

 

 

Czy całe Pana życie jest związane z Krakowem?
Urodziłem się w Krakowie. Ale w dzieciństwie sporo czasu spędziłem w Zakopanem.

Co pan sądzi o podróżowaniu, myślał pan kiedyś o przeprowadzce do innego kraju?
Podróżować lubię bardzo i staram się – z rodziną – jak najczęściej. O przeprowadzce jak dotąd nigdy nie myślałem. Może dlatego, że mój zawód, tzn. polonisty, najlepiej jest wykonywać w Polsce.

Porozmawiajmy o szkole. Do którego liceum pan uczęszczał? Jakie przedmioty lubił Pan najbardziej?

Ukończyłem Liceum Ogólnokształcące nr VI, które wówczas było dość zabawnie położone: między klasztorem męskim a żeńskim. Po jednej stronie bracia paulini grali w piłkę, a po drugiej siostry augustianki okopywały ogródek. Mile wspominam to liceum, chodziłem do klasy z poszerzonym językiem angielskim i bardzo dobrze trafiłem, bo wychowawczynią mojej klasy przez pewien czas była znakomita anglistka, która potem wyjechała do Anglii uczyć Anglików angielskiego. Co, moim zdaniem, nieźle o niej świadczy! W tych czasach nie było łatwego dostępu do podręczników, tak jak teraz. Nasza nauczycielka sama robiła dla nas materiały, które potem wyświetlała na ścianie. Dzięki niej nasza klasa pojechała na wymianę do Anglii, a był to początek lat 90 i takie wymiany nie zdarzały się często. To było bardzo dobre dla językowego obycia.
Mieszkaliśmy u rodzin angielskich i musieliśmy rozmawiać tylko w języku angielskim. Kiedy dzwonili do nas rodzice, okazywało się, że brakuje nam polskich słów. Pamiętam, że nie mogłem sobie przypomnieć, jak jest po polsku „molo”, skoro tego dnia chodziłem po czymś, co się nazywało „pier”. Było to bardzo ciekawe doświadczenie językowe. Angielski odegrał w moim życiu bardzo ważną rolę i myślę, że cała nasza klasa skończyła VI LO z dobrą znajomością języka. Niewiele osób poszło na anglistykę, to im już po prostu nie było potrzebne, solidna nauka w liceum się nam opłaciła.

Drugim przedmiotem, który był dla mnie ważny, też przede wszystkim ze względu na nauczyciela, a właściwie nauczycielkę, był język polski. Moją nauczycielką była osoba, której podręcznik prawdopodobnie znacie, prof. Zofia Agnieszka Kłakówna. Seria podręczników „To lubię” jest jej autorstwa. Wtedy jeszcze nie pisała podręczników, tylko pracowała na WSP, czyli Wyższej Szkole Pedagogicznej, obecnie Uniwersytecie Pedagogicznym. Zajmowała się metodyką, ale miała zasadę, że nie można się zajmować czymś wyłącznie teoretycznie, trzeba to sprawdzać w praktyce. Nauczyła nas pisać. Często kazała nam pisać wypracowania, ale też pisała ich recenzje, jakby to były poważne prace naukowe. W ogóle traktowała nas bardzo poważnie.

Czy jest jakaś lektura szkolna, którą pan źle wspomina?
Nas prof. Kłakówna nauczyła czegoś, czego właściwie nie uczy szkoła. Co więcej, właściwie nie uczymy też tego na studiach: krytycznego spojrzenia na literaturę. Uczyła nas, jak mówić o czymś, co nam się nie podoba, jak to uzasadniać. Szkoła przyzwyczaja do tego, że skoro czemuś poświęcamy czas, to zarazem przyjmujemy, że to jest wartościowe, że należy to cenić. To błąd. Każdy z nas powinien wyrobić w sobie umiejętność konstruktywnej krytyki. Acz należy pamiętać, że do uprawiania takiej krytyki tym bardziej potrzebna jest znajomość przedmiotu: nie można krytykować książki, której się nie czytało.

A co pan sądzi o książkach elektronicznych?                                                      Mam mieszane uczucia. Z jednej strony lubię materialność przedmiotów, zbieram płyty DVD i książki, ale te przedmioty materialne nas wszystkich jakoś przeciążają. Wyobraź sobie, ile to wszystko waży! Rozumiem dążenie młodych ludzi do tego, aby wszystko mieć w wersji elektronicznej, w jakiejś chmurze. Bujanie w obłokach ma teraz nowe znaczenie… Z jednej zatem strony materialność jest przyjemna, bo książka powinna ważyć w dłoni i pachnieć. Są też przecież książki artystyczne, bardzo lubię książki dla dzieci z pięknymi rysunkami – bywają dziełami sztuki! I nie wyobrażam ich sobie na tablecie. Ale z drugiej strony nie uważam, że te urządzenia zabijają książki, czy też powodują, że się mniej czyta, zdecydowanie tak nie jest. Uważam, że jedno wspiera drugie. Są takie książki, które kupuję wyłącznie na czytniki, np. wielkie, grube powieści współczesne, które po prostu wygodniej czyta się na urządzeniach, na przykład na telefonie, gdziekolwiek jesteśmy, w tramwaju, poczekalni.
Zdaje się, że sporo się zmienia w naszych umiejętnościach percepcyjnych, to znaczy, że wolimy czytać krótkie teksty. To,  czym teraz komunikuje się młodzież; Snapchat, Twitter, Facebook, polega na publikowaniu krótkich tekstów. Te tzw. komunikatory wymagają zwięzłości, mają także ogromne znaczenie społeczne, polityczne, informacyjne. Bardzo często z tych ćwierknięć świat dowiaduje się o czymś szybciej, niż z tradycyjnych mediów, nawet tych elektronicznych. Zwięzłość wkroczyła także do literatury: niedawno tłumaczyłem kontynuację przygód Kubusia Puchatka i zauważyłem, że rozdziały w tej nowej wersji książki są krótsze i dzieje się w nich więcej. Tego oczekują dzisiejsi odbiorcy. Nawet ci najmłodsi.

A czy mam Pan czas na czytanie książek?
Myślę, że tak, bo niemal co tydzień recenzuję przynajmniej jedną książkę, co może powodować, że zawyżam średnią.  A poza tym też czytam inne książki, dla własnej przyjemności.

Ma pan jakieś ulubione gatunki?
Owszem, bardzo lubię eseistykę, reportaż oraz poezję. Nie przepadam za fantastyką. Chyba z niej wyrosłem.

Jak zachęciłby Pan Sobieszczaków do czytania większej liczby książek, poza obowiązkowymi lekturami szkolnymi?
Z tym mam kłopot, ponieważ jak można zachęcić człowieka do czytania, skoro jest ono przyjemnością? Przekonywanie kogoś do tego, aby sprawił sobie przyjemność wydaje mi się czynnością nieprzyzwoitą. Więc może wystarczy po prostu przypomnieć o tym, że jest to wielka przyjemność, nie obowiązek szkolny, czy obywatelski.

Bycie humanistą w obecnych czasach wydaje się trudne, niepopularne, wiele osób z Liceum wybiera przedmioty ścisłe, mimo że uważa się duchowo za humanistów. Jak Pan ocenia to zjawisko? Czy humaniści znikną z naszego świata?

Ścisłe i techniczne przedmioty są niezwykle potrzebne. Natomiast nie jestem pewien co do głosów, które ostatnio się odzywają, że humaniści nie są w ogóle potrzebni. Po co jest polonista? Żeby wiedzieć, gdzie wstawić przecinek? Myślę, że nie tylko. Obecnie obserwujemy powrót humanistyki jako nauki, która pozwala zdobyć większą świadomość językową. Ta znów potrzeba jest we wszystkich dziedzinach: od polityki, przez biznes, aż po nauki ścisłe.

Mam jeszcze pytanie dotyczące Wisławy Szymborskiej. Czy trudno było być sekretarzem takiej niezwykłej osoby?
Szczerze mówiąc, mam problem, aby o tym mówić w kategoriach pracy. Faktycznie, sekretarz literacki to jest funkcja, która może różnie wyglądać. Byli tacy sekretarze, którzy po prostu siedzieli w bibliotekach, robiąc dla swoich pisarzy tzw. research. Poeci rzadko potrzebują researchu. Ja służyłem głównie do kontaktów z mediami. Można by mnie nazwać rzecznikiem prasowym pani Wisławy.

Czy relacje, które Państwa łączyły były oficjalne, czy bardziej przyjacielskie?
To była osoba, która wszystkich sobie prywatyzowała, nie potrafiła pozostawać z ludźmi w czysto oficjalnych relacjach. Szymborską bardzo trudno było zaklasyfikować. Ona po prostu miała osobną przegródkę. Niektórzy nawet twierdzili, że pochodziła z kosmosu.

Proszę powiedzieć, jakie są cele statutowe fundacji, której Pan przewodniczy?
Szymborska określiła cele fundacji, bo to ona stworzyła jej statut. Głównym celem jest organizowanie konkursu na najlepszą książkę poetycką zeszłego roku. Poza tym stypendium im. Adama Włodka dla młodego twórcy albo badacza literatury. Adam Włodek był prywatnie mężem pani  Wisławy, ale także opiekunem Koła Młodych przy Związku Literatów Polskich i wielu pisarzy zawdzięcza mu swój debiut i pomoc przy redagowaniu wierszy. Szymborska postanowiła właśnie jemu oddać hołd w postaci tej nagrody. Opiekujemy się także twórczością Wisławy Szymborskiej, my ją wydajemy, podpisujemy umowy z zagranicznymi wydawcami itd. A poza tym dwa razy do roku rozdajemy zapomogi dla ludzi pióra, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji materialnej. To jest coś, co robiła Szymborska przez niemal całe życie…

Bardzo dziękuję, że znalazł Pan czas dla czytelników „Famy”.

 

Zuzanna Gradoń

(Przed)wczesny początek sukcesu

artykuł z dnia 22.10.2015 r.

„Jedziemy do Francji!” – to hasło można ostatnio usłyszeć wszędzie. Prasa, telewizja czy portale społecznościowe nie stronią od pokazywania statystyk oraz zachwyconych obrotem sprawy kibiców. W wywiadach już padają pytania o szanse i wyniki Polaków podczas Euro 2016, które rozpocznie się w czerwcu przyszłego roku. No właśnie, czy na wszystko nie jest jeszcze za wcześnie?

Do Euro pozostało siedem miesięcy, trochę dużo, zbyt dużo, by pytać o formę zawodników, która, jak sami wiemy, odgrywa główną rolę w walce o jak najlepszy rezultat. Trzecioklasiści będą już wtedy po maturach, a wkrótce potem poznają wyniki rekrutacji na studia. Trochę odległa perspektywa, nie sądzicie? Mówienie o szansach na wyjście z grupy brzmi jak spekulacje na temat: „jakie pytanie dostanę na maturze ustnej z polskiego?” – kompletny bezsens. Nie traćmy głowy, na wszystko przyjdzie jeszcze czas. Teraz skupmy się na solidnym przygotowaniu do tego, co przed nami. Dzięki niemu będziemy się zbliżać do naszego upragnionego celu. Wszystkie zaprzątające nasze myśli złudzenia czy zagwozdki odłóżmy na bok, one tylko niepotrzebnie absorbują nasz czas. Dotyczy to wszystkich, pierwszaków, drugoklasistów, maturzystów oraz naszych piłkarzy – w końcu wszyscy mamy coś ze sobą wspólnego…

Czasu jest jeszcze dużo, lecz, jak dobrze wiemy, upłynie on niezwykle szybko. W tym momencie nie możemy jednak przesądzać: „Ile goli strzeli Lewandowski?”, „Czy Szczęsny wróci do bramki?”. Kto z nas tego nie słyszał w przeciągu ostatnich dwóch miesięcy? To wielkie poruszenie, którego jesteśmy świadkami, naprawdę nie ma żadnego sensu i nie mam bladego pojęcia, czemu niektórym tak trudno jest to zrozumieć. Jeśli ktoś chce sobie zawracać tym głowę, proszę bardzo. Po co jednak przenosić to na forum publiczne, odpowiedzcie sobie sami…

Kiedyś usłyszałam zdanie, które brzmiało mniej więcej tak: wszystko co usłyszymy to opinia, a nie fakt. Dopiero ostatnio zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo pasuje ono do tej sytuacji. Szczególnie teraz radzę nam wszystkim, żebyśmy o nim nie zapomnieli i z dala od szumu i zgiełku pracowali na swój sukces. Gdy ludzie coś mówią, czasami pod wpływem emocji (jak to miało miejsce 11 października) nie zawsze ma to taki sens, jakby sobie tego życzyli. Można, a wręcz trzeba uznać to za „usprawiedliwienie”, nie ciągnąć ich za uszy, lecz po prostu przepuścić obok siebie.

Polscy piłkarze dokonali czegoś, o czym każdy marzył, ale nie śmiał głośno tego powiedzieć. Odnieśli wielki sukces, z którego możemy (musimy!) być dumni. Oczywistym jest, że teraz zacznie się mowa o wyjściu reprezentacji z grupy, czego wszyscy, bez wyjątków chcemy. Nie powinniśmy jednak zapominać, że dla naszej drużyny, która jest jeszcze bardzo młoda i stosunkowo „świeża”, sam awans jest ogromnym sukcesem, a naszym zadaniem (kibiców) jest docenianie ich postępów, nawet tych najmniejszych. Dwa lata temu, dokładnie 1 listopada, funkcję selekcjonera objął Adam Nawałka. Kłamstwem byłoby, gdybym napisała, że wtedy wszystko zmieniło się o 180 stopni. Wszystko i wszyscy potrzebujemy czasu na zmiany… Od tamtej pory coś jednak uskrzydliło zawodników i ku uciesze wszystkich wciąż to trwa.

Do naszej drużyny, z której jestem naprawdę dumna, pasuje  porównanie do ziarna. Tak, ziarna. Ktoś je zasiał, powoli, dzień po dniu zaczęło kiełkować i z upływem czasu puszczać pierwsze listki. W tym momencie jest teraz reprezentacja. Jak wszyscy widzimy, długa jeszcze droga do stabilnego drzewa. Szczerze? Mam nadzieję, że będzie ogromne…

 

Julia Bober

Rzecz o Jasiu, blondynkach i endorfinach.

NAUKA. To brzmi poważnie. Temat zarezerwowany dla wybitnych profesorów, coś, o czym można mówić jedynie w uniwersyteckich gmachach i koniecznie językiem, którego nie zrozumie przeciętny zjadacz chleba.

A przecież nauka powstała, bo człowiek chciał poznawać, opisywać i rozumieć świat, w którym żyje. Przecież wciąż czasem nas zaskakuje, czasem rozbawia, czasem przeraża, czasem… Wymieniać można długo.

O takiej nauce – bliskiej zwykłemu życiu, inspirującej, która ciekawi i budzi emocje, chciałabym pisać w rubryce, którą zatytułowałam Szkiełkiem i okiem. Będzie mi miło, jeśli zechcecie zostać jej stałymi czytelnikami.

Jako że zawsze dobrze jest na początku zdefiniować zjawisko, które chce się przedstawić, nie mam zamiaru postępować inaczej. Oddaję zatem głos Słownikowi Języka Polskiego z końca XIX wieku, w którym czytamy o pewnym zjawisku: działanie duszy, rodzące się z przyjemności wrażeń lub szyderczego usposobienia, objawiające się na twarzy przedłużeniem gęby i uformowaniem się podłużnego dołku na jagodach, przy czym powietrze prędko wychodzi z płuc, chodzi oczywiście o ŚMIECH.  

Okazuje się, że śmiech całkiem na poważnie interesuje naukowców. Wspomnieć można na przykład zespół z Uniwersytetu Kansai w Japonii, który stworzył system do pomiaru intensywności śmiechu. Poprzez odpowiednie czujniki umieszczone na ciele badanego, monitorowana jest częstotliwość skurczów mięśni na policzkach, klatce piersiowej i brzuchu. Nie zabrakło też jednostki – 5 aH to jedna sekunda silnego, szczerego śmiechu. Z kolei główną różnicą między śmiechem autentycznym a udawanym, jest brak pracy przepony w tym drugim przypadku.

Badacze przychodzą również z pomocą tym, którzy chcą poznać sekret opowiadania zabawnych dowcipów. Amerykański naukowiec Igor Krishtafovich opracował wzór na „efekt humorystyczny”, czyli inaczej mówiąc, zabawność żartu:

HE = PI x C/T + BM, gdzie HE – efekt humorystyczny, PI – zaangażowanie osobiste, C – podświadomość żartu, T – czas opowiadania żartu (jego długość), BM – nastrój/podłoże żartu. Podświadomości żartu to czas, w którym publiczność rozwiąże skonstruowany przez opowiadającego problem, najlepiej gdy wynosi on od 1 do 2 sekund.

W tym miejscu warto zadać dwa podstawowe pytania: czy śmiech jest umiejętnością tylko ludzką i czemu tak właściwie się śmiejemy?

Odpowiedź na pierwsze pytanie przynoszą badania przeprowadzone przez naukowców z University of Portsmouth. Poddali oni analizie ponad 800 nagrań 24 młodych orangutanów, goryli, szympansów, bonobo oraz dzieci. Wszystkie nagrania zostały wykonane w trakcie zabawy, podczas której badane zwierzęta i dzieci były łaskotane. W rezultacie dowiedziono, że śmiech ludzi i małp człekokształtnych  ma wspólne pochodzenie, co więcej stopień ich podobieństwa odpowiada stopniowi pokrewieństwa genetycznego. Warto dodać, że śmiech ludzki ze względu na czynnik, który go wywołuje, podzielić można na śmiech wywołany łaskotaniem, wynikający z dobrego humoru i drwiący. Nie udało mi się jednak przeprowadzić żadnych badań zajmujących się dwoma ostatnimi rodzajami śmiechu u zwierząt.

Jeżeli natomiast chodzi o korzyści z wybuchów wesołości, to okazuje się, że nie należy lekceważyć mądrości zawartej w powiedzeniu „śmiech to zdrowie”. „Chichotanie” powoduje wydzielanie do krwi zwiększonych ilości endorfin, nazywanych hormonem szczęścia, które wpływają na zmniejszenie odczuwanego bólu oraz pozytywne nastawienie do życia. Ponadto zwiększa się w organizmie stężenie immunoglobuliny A oraz limfocytów T, odpowiedzialnych za odporność. Gromki śmiech, powodując wdychanie dużej ilości tlenu, pozwala dotleniać tkanki, a przez to poprawia pracę mózgu. Wpływa zatem na wzrost kreatywności i zdolności zapamiętywania. Można zatem wnioskować, że wykładowcy i mówcy wplatając żarty w swoje wykłady i przemówienia wiedzą, co robią.

Wszystkie te fakty tłumaczą, dlaczego śmiech używany bywa jako… środek terapeutyczny. Jednym z pierwszych, którzy zaczęli traktować śmiech jako pomoc w walce o zdrowie, był pisarz Norman Cousins, cierpiący z powodu bolesnej choroby zwyrodnieniowej stawów. Spędzał on czas, oglądając komedie braci Marx, co przynosiło mu ulgę, a swoje spostrzeżenia opublikował w książce, wywołując zainteresowanie naukowców. Z kolei w Azji bardzo popularna jest tzw. joga śmiechu, polegająca na grupowym chichotaniu przez określony czas. Podstawowym założeniem takich zajęć jest hipoteza, że ludzki organizm nie odróżnia śmiechu wymuszonego od spontanicznego. Obecnie podobne grupy zaczynają pojawiać się w Polsce, a uczestniczący w zajęciach często mówią, że pomagają im one zachować pozytywne nastawienie.

Cały ruch, traktujący śmiech jako formę terapii, nazywany bywa gelotologią. Natomiast z formalnego punktu widzenia gelotologia to nauka, zajmująca się badaniem śmiechu i jego wpływu na zdrowie.

Na koniec niepokojąca statystyka: według niemieckiego psychologa Michaela Titze współcześnie śmiejemy się nie więcej niż 6 minut dziennie, a więc trzy razy krócej niż 50 lat temu. W związku z tym chciałabym wypisać Wam receptę do zrealizowania bez konieczności udania się do apteki: śmiejcie się! Na zdrowie!

 

Podziękowania kieruję do dr. Zbigniewa Bohdana, który zainspirował mnie do napisania tego tekstu swoim wykładem „Znaczenie humoru w opiece nad chorym”, wygłoszonym w ramach VIII Ogólnopolskiej Konferencji Wolontariatu Hospicyjnego Jakość posługi – profesjonalizm 10.10.2015 r w Radomiu.

Pracując nad artykułem korzystałam z:

pl.wikipedia.org

http://www.focus.pl.

 

 

Anna Rzemińska